poniedziałek, 31 grudnia 2012

Szczęśliwego Nowego Roku!

Dziękujemy wszystkim za życzenia, a wszystkim koniarzom i nie-koniarzom życzymy dużo sukcesów i szczęścia w nadchodzącym 2013 roku....

No i przede wszystkim spełnienia noworocznych postanowień!!!

                                              SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU







Kucowaci terroryści

Nasz blog przekroczył magiczną liczbę tysiąca odsłon! Dla mnie jest to niebywałe, gdyż myślałam, że nikt nie będzie tego czytał, więc dziękujemy i polecamy się na przyszłość.

Dzisiaj przedstawię dwa "złośliwe" i bardzo "niebezpieczne" zwierzaki, które zamieszkują mniejszą stajnię. Na początku gdy przejęłam obowiązki na małym yardzie do głowy by mi nie przyszło, że takie kurduple mogą przysporzyć ludziom tyle kłopotu. Mowa tutaj o dwóch kucach walijskich, które dały się wielu osobom we znaki.

Vinnie
Przedstawiam wam ogiera Vinniego, który cieszy się bardzo złą sławą wśród pensjonariuszy i obsługi. Mnie sięga ledwie do pasa, a jest to diabeł wcielony. Czarek do tej pory ma bliznę po jego ugryzieniu, C. została przez niego przewrócona i skopana co skończyło się wizytą na pogotowiu i szyciem ręki, Callum również stracił trochę skóry w starciu z nim, szefową zagonił w kąt boksu i przewrócił, ojca Gwiazdy złapał za kark, a mnie raz "tylko"próbował użreć, ale zasłoniłam się miskami z jedzeniem. Dla odmiany teraz jest to anioł nie koń i bez problemu mogę u niego sprzątać, głaskać go i mały nic złego nie robi, co nie zmienia faktu, że w dalszym ciągu sieje psychozę i właściwie poza mną i Czarkiem mało kto wchodzi do niego do boksu. Vinnie ma za to jedną świetną cechę - jest znakomitym tatusiem, źrebaki mogą zrobić z nim wszystko, a on nawet swoją miskę z żarciem im odda.

Ze dwa dni temu dowiedziałam się o drugim stajennym "psychopacie", a raczej "psychopatce". Oto jedna z małych kucek...

Ostatnio Gwiazda miała za zadanie wypuścić małe kucki na ujeżdżalnie, żeby sobie pobiegały. Dwie wyprowadziła bez większych kłopotów, a potem dała mi kantar i zażartowała "Z tą ostatnią to czyń honory stajni". Zdziwiłam się, więc wyjaśniła, że mała jest "niegrzeczna i na wszystkich skacze". Tym bardziej się zdziwiłam, gdyż tyle czasu sprzątam boksy i  mała nigdy nie zrobiła mi nic złego. Wręcz przeciwnie, doprasza się o drapanie po szyi i kłębie, a podczas drapania robi to samo dla mnie i "ciamka" mnie po plecach. Jest to nawet przyjemne. Popytałam i okazało się, że kucka doskonale wyczuła kto się jej boi. Taka mała, wielkooka pierdoła, a już jedną osobę "ustawiła". 

Najbardziej zadziwiający jest fakt, że nikt tutaj nie boi się ciężkiego "konioczołga" Winstona, który ma dobrze powyżej 170cm w kłębie, albo nikt nie boi się Artura, który potrafi wylecieć z boksu jak taran. Strach i niepokój wzbudzają takie małe kurduple...

środa, 26 grudnia 2012

Jazda, jazda, jazda...

 Dzisiaj z okazji drugiego dnia świąt (boxing day) ogarnęłam jedynie małą stajnię i zwlekłam Czarka z łóżka w celu "ruszenia" naszych koników.

Ostatnio Penny stwierdziła, że wakacje to będzie świetny czas na uczenie jej wnuczki, czyli mam czas do lipca, żeby z humorzastego i ciężkiego Flasha zrobić "bezpiecznego" nauczyciela. Pierwsze koty za płoty i tak zrobiliśmy gdyż kucyk nie pcha się już i nie wyprzedza przy wyprowadzaniu z padoku i nie kręci się przy siodłaniu, oraz względnie normalnie podaje nogi do czyszczenia. Teoretycznie powinnam go lonżować za każdym razem jak wchodzę z nim na ujeżdżalnię, ale Mały idzie wtedy na łatwiznę, tzn. teraz przy każdym wejściu na ujeżdżalnie, nie ważne czy na lonży, czy "na wodzach", on MUSI JUŻ! TERAZ! iść w kółko dookoła mnie. No i dzisiaj było "Hej! Haaalooo! Stój! Nie jesteśmy na lonży!". Flash w końcu zatrzymał się, obudził i dał wsiąść. Cały sekret tkwi w tym, żeby go obudzić. Niech no dzień będzie troszkę dłuższy, a zacznę go lonżować, ale nie na początku jazdy, ale np. w środku, albo pod koniec. Nie może wpaść w rutynę.

No, ale wracając do dzisiejszego dnia... Doniesiono mi, że Flash strzela barany i odsadza się przy ścianie ujeżdżalni, zatrzymuje się i w ogóle jest "wredny". Sprawdziłam. Bull shit. Stroił fochy, owszem, ale nie takie. Mamy problemy z prawą stroną, na okręgu odwraca się na zewnątrz i szarpie głową, ciężko go ustawić, traci równowagę, na woltach próbuje przechodzić do kłusa. Poświęciłam dzisiaj większość czasu na tą prawą stronę, ale do ciasnych ugięć jeszcze go nie pcham, przy obecnej częstotliwości jeżdżenia zostanę przy zwykłych woltach. Dzień będzie dłuższy to będę mogła częściej pracować i powoli go gimnastykować. Galopów też póki co nie dotykam. Stęp i kłus to wszystko na razie. W drugiej części jazdy ćwiczyłam proste w stępie i zatrzymania z ustąpieniem, po kilku chwilach zaczął "kminić" o co chodzi, chociaż na cofnięcia jeszcze się burzy. Po tych ćwiczeniach przełożyłam wodzę w jedną rękę i w stępie jeździłam po ósemkach. Na razie działam wodzą "ostentacyjnie" z impulsem idącym od ostrogi. Flash nie ucieka od ostrogi, nawet z nią nie walczy chociaż dzisiaj odwrócił się i złapał mnie za czubek buta. Jazda na jednej ręce średnio nam wyszła gdyż mieliśmy widownię co tym razem kuca rozpraszało. Trening zakończyliśmy zabawą w lidera, czyli zsiadłam, popuściłam popręg, zawiązałam wodze na horn i łaziłam po ujeżdżalni. A kuc za mną. Jest w tym świetny, chętnie za mną podąża i przyspiesza jak ja przyspieszam. Czarek obok lonżował Truffle i robił miny, że niby się popisuję. Zawsze kończymy trening zabawą w lidera, a akurat tutejsza społeczność uważa to za magiczną sztuczkę i nie do końca rozumie genezę tego ćwiczenia.

A no właśnie - Czarek i Truffle. Dzisiaj Truffle była "mułowata" i leniwa na lonży. Czarek ćwiczył z nią podstawę na lonży czyli stęp, kłus, galop. Dzisiaj nie miała na nogach ochraniaczy i podejrzewamy, że dlatego trochę bała się galopować, krzyżowała, itp. Bała się urazić podkową. Po ćwiczeniach "z ziemi" Czarek normalnie wsiadł, ale tym razem na samym halterze. Klacz lepiej reaguje na halter niż na wędzidło. Pod siodłem też była leniwa, potrzebny był dłuższy palcat ujeżdżeniowy. Pod koniec Czarek stwierdził, że jeszcze nie trenował tak leniwego konia, poza tym Truffle to straszna indywidualistka, ale i tak jej największą zaletą jest spokój. Nic tej klaczy nie rusza.

Oba konie trzeba będzie jeździć częściej, ale dni są teraz krótkie, a i pogoda nas nie rozpieszcza. Czekamy do wiosny!

wtorek, 25 grudnia 2012

Wesołych Świąt

Wszystkim koniarzom i nie-koniarzom życzymy spokojnych i wesołych świąt...gdziekolwiek jesteście.

My normalnych świąt nie mamy, gdyż obie stajnie muszą być obstawione tyle, że robimy tylko podstawowe prace takie jak karmienie koni i sprzątanie boksów, czyli do 10:30 kończymy i do 16-tej mamy wolne. Kłopotem jest głównie deszcz. Miała być zima stulecia w Anglii, a jest potop, studzienki nie wyrabiają, nie mogę tez iść pojeździć.

Tym razem napiszę kilka słów o tradycjach świątecznych w Wielkiej Brytanii. Przede wszystkim słowo "Christmas" pochodzi od słów "Mass of Christ" czyli Msza Chrystusa. Odprawiano ją z 24 na 25 grudnia o północy (tak jak naszą pasterkę).

 Oprócz choinki w angielskich domach można spotkać wiele innych, wiecznie zielonych roślin np. bluszcz, jemioła, rozmaryn, ostrokrzew. Odganiały złe moce i symbolizowały nowe życie, które jak zwykle odrodzi się na wiosnę. W Szkocji gałązkę ostrokrzewu wiesza się na drzwiach, żeby odganiać niesforne elfy, ostrokrzew jest tutaj symbolem męskości, natomiast bluszcz jest rośliną kobiecą, gdyż nie jest to samodzielna roślina i musi się na czymś wspierać. Bluszcz pnący się po murze domu ma trzymać z daleka wiedźmy. Tradycja jest silniejsza niż czas, gdyż do tej pory Anglicy bardzo chętnie pozwalają bluszczowi "mieszkać" na ścianach ich domów.
 Rozmaryn to podobno ulubiona przyprawa Matki Boskiej, poza tym przynosi ochronę przed złymi duchami.

A wiedzieliście, że zwyczaj całowania się pod jemiołą pochodzi właśnie z Anglii? Druidzi wierzyli, że jemioła spadła z nieba i dlatego rośnie na drzewach w ten sposób łączy to co niebiańskie z tym co ziemskie. Symbolizuje więc pojednanie Boga z grzeszną ludzkością.

W Anglii do stołu siada się nie wieczorem jak w Polsce, ale po południu. Na stole dominują teraz gęś i indyk, a wcześniej również głowa dzika. Inne przysmaki świąteczne to kiełbaski zawinięte w boczek, pudding, mince pie - babeczki z nadzieniem ze smażonych rodzynków.

Za to 26 grudnie jest tzw. Boxing day tzw. Dzień jałmużny, albo Dzień Dobrej Woli. W tym szczególnym dniu bogaci obdarowują biednych. Nazwa podobno pochodzi od zwyczaju opróżniania w tym dniu skarbonek kościelnych (boxes) i rozdawania zebranych pieniędzy potrzebującym.

Zdecydowanie Anglia jest bardzo magicznym krajem, zaskakuje mnie niemal na każdym kroku.

czwartek, 20 grudnia 2012

Westowy pogrzeb

 Niedawno ekipa wróciła i Czarek zdał mi relację z pierwszego westowego pogrzebu, ale od początku...

 Przygotowania zaczęliśmy wcześniej, gdyż w serwisie miały brać udział cztery konie - dwa siwki w zaprzęgu i dwa "westowe" wierzchem z przodu. Dlaczego "westowe"? Charlie i Niko są końmi ułożonymi na argentyńską modłę i nie chodzą tak jak typowe westowe konie. Większą rolę gra tutaj ręka niż łydka. Ja to się śmieję, że to są konie dla masochistów, gdyż mają strasznie wybijające i nierówne chody. Próbujesz anglezować, ale rzuca cię w siodle. No to może by tak ćwiczebnym? Nic z tego, można sobie odgryźć język i wybić zęby. Do stępa? Jasne, ale wygodniej nie będzie, bo nawet w stępie rzuca po siodle. Dodatkowo obydwa lubią wyciągać wodze z rąk. Charlie czerpie wręcz perwersyjną przyjemność w podgryzaniu wąsów czanki do tego stopnia, że jak się skupi na gryzieniu to gubi rytm chodu.
 Przedwczoraj "testowaliśmy" oba konie na drodze przed zaprzęgiem. Bardzo nie lubię jeździć po ulicy gdy jest duży ruch, zwłaszcza nie lubię przejeżdżać nad autostradą. Charlie i Niko mają jedną zaletę - mają w głębokim poważaniu wszelki ruch uliczny, ale i tak nie zazdroszczę facetom co na nich jechali.

 Pogrzeb westowy od normalnego różnił się głównie tym, że obsługa była ubrana "po kowbojsku", z bandanami na szyjach wyglądali jak rabusie gotowi do napadu na bank. Z przodu na Charliem jechał Dean w pięknym siodle, typowym dla konkurencji z bydłem, a Niko dosiadał Callum. Jechali krótkim galopem i cofali się za zaprzęg tylko wtedy jak droga szła pod górkę. Cały dzień dzisiaj padało, ale na szczęście wszyscy pozakładali płaszcze - olejaki. Pod domem modlitewnym żałobnicy mieli okazję podejść do koni, pogłaskać. Tutaj bardzo często najbliższa rodzina zmarłego, po uroczystości podchodzi i dziękuje nie tylko ekipie, ale również koniom uczestniczącym w pogrzebie.

 Tym razem nie czuło się typowego żałobnego nastroju, kowboje nadali uroczystości pozytywny i mniej "sztywny" akcent, chociaż większych atrakcji nie było. Jedyne co, jak dla mnie, było nie w klimacie to nasz biały karawan.






wtorek, 18 grudnia 2012

Mój pierwszy serwis...

 Po kilkudniowej "internetowej niedyspozycji" powracamy z mnóstwem nowin. Pierwszy na tapetę idzie mój pierwszy serwis.

 W piątek normalnie przygotowałam fryzy - Bruce'a i Noble'a do wyjazdu. Wykąpałam, zaplotłam, itd. Potem okazało się, że w sobotę również siwe konie idą na serwis, więc Czarek się nie rozdwoi. John postanowił, że na job z fryzami, do New Forest zabierze mnie.
 Serwis tym razem polegał na obwiezieniu całej rodzinki po parku narodowym. Konie miały co robić, gdyż musiały uciągnąć wagonetę z dwunastoma osobami na pokładzie. No ale od początku...

 Wylądowaliśmy, wyładowaliśmy konie. Trochę byłam zestresowana, ale John nie wymagał ode mnie zakładania uprzęży. Tym razem zakładał szory, więc teoretycznie potrafiłabym to wszystko pozakładać i pozapinać, ale...no właśnie, za krótkie ręce, za niski wzrost. Zdołałam tylko założyć ogłowie Bruce'owi, gdyż ulitował się i opuścił głowę, a i tak stałam na palcach. W końcu podstawiliśmy konie pod wagonetę i "załadowaliśmy" gości. Cała impreza została zorganizowana z okazji 50-lecia ślubu starszej pary, a przejażdżkę ufundowały im dzieci.

 Wszystkie miejsca były zajęte, a ja jechałam z tyłu, stojąc na stopniach. Nie było łatwo, gdyż pojazd był kiepsko resorowany, a z tyłu najbardziej trzęsło. Poza tym musiałam często zeskakiwać, żeby otwierać i zamykać bramki w lesie. Nie ukrywam, że nie było mi łatwo, bo chciałam te kłódki i bramki pootwierać szybko i szybko pozamykać, żeby zdążyć wskoczyć z tyłu na stopień. Każdy mój sprint za wagonetą był głośno i perfidnie komentowany przez gówniarza siedzącego z tyłu.

Ano właśnie - klienci. Większość bardzo miła, trzy rodziny i starsi państwo - seniorzy rodu, również uroczy ludzie. Dwie rodziny przyjechały z Arizony, w tym również rzeczony gówniarz. Mały gnojek, może dwunastoletni, najpierw zajął się próbami straszenia koni, a gdy mu nie wyszło, zaczął prowadzić głośne dywagacje na temat braku dziewictwa swojej siedzącej obok kuzynki. Wydawało mi się, że za takie teksty dzieciak powinien dostać po łbie, albo zostać conajmniej zbesztany. Tutaj reakcji nie było żadnej, więc zapewne jego matka stosuję metodę bezstresowego wychowania. No dobra, jedyną osobą, która próbowała gówniarza pacyfikować był jego wuj - notabene podobno jakiś znany tutaj na wyspach aktor (za cholerę nie wiem kto to był). Zresztą facet był bardzo przyjazny w stosunku do mnie, ciągle pytał czy mi nie zimno, a pod koniec stwierdził, że Polki to jednak twarde baby.

 Powiem szczerze, iż nogi mi weszły w cztery litery, ponieważ w New Forest zatrzymaliśmy się przy pubie, w którym rodzinka zaplanowała sobie mini imprezkę. Stałam pod pubem i pilnowałam zaprzęgu przez bite półtorej godziny, ale nie narzekałam. Co chwila ktoś podchodził, pytał się o konie, robił zdjęcia. Zwłaszcza sympatyczne były starsze panie. Zresztą angielskie starsze panie mnie rozczulają, nie są złe na cały świat jak nasze mohery. Jedna przez pół godziny opowiadała mi, że miała szetlanda, którego zaprzęgała do malutkiej bryczki i jeździła po lesie.
 Nie obyło się bez chwili niepokoju, gdy pod pub podeszło stadko dzikich koni, których w New Forest pełno. Noble nie lubi innych koni, więc zaczął się sadzić w zaprzęgu, ciężko było go utrzymać. Na szczęście przyszedł John i przejął ode mnie zaprzęg.

 W drodze powrotnej zaczęło trochę padać, więc modliłam się, żeby tylko nie ześlizgnąć się ze stopni. Jednak całą wyprawę zaliczam do udanych, nawet nie zostałam opieprzona za pewne błędy popełnione przez gapiostwo.

Ten serwis to i tak NIC, gdyż... we czwartek jest WESTOWY POGRZEB, utrzymany w klimacie. Relacja wkrótce...

wtorek, 11 grudnia 2012

Z Flashem na oklep, czyli "zapomniałam" siodła...

 Ostatnio szefostwo ma bardzo dobry humor, aż nas to przeraża. W każdym razie Leanne pozwoliła mi lonżować Flasha w godzinach pracy, czyli między 16-tą, a 17-tą. W gruncie rzeczy przez tą godzinę i tak bym łaziła bez celu szukając sobie roboty. Na razie nie chcę tego nadużywać, tzn. chcę, ale jak szefowej nie będzie.

 Z tego lonżowania wyszły śmieszne rzeczy, gdyż po tej pracy z ziemi (Flash był bardzo grzeczny i chętny do współpracy) stwierdziłam spontanicznie, że wskoczę sobie na jego grzbiet. Kuc okazał się godny zaufania i pełen respektu do mojej ręki, a jeździłam tylko na halterze. Stwierdziłam, że skoro prawie codziennie mam godzinę między końcem sprzątania, a dawaniem jeść to opłaca się wskoczyć bez siodła na jakieś 30 minut (siodłanie troszkę czasu zajmuje).

 Następnego dnia nie lonżowałam, ale po prostu założyłam normalne ogłowie z czanką i chciałam wejść na ujeżdżalnie. Gwiazda krzyknęła za mną, że co ja wyrabiam przecież ZAPOMNIAŁAM OSIODŁAĆ! Tłumaczę, że nie zapomniałam tylko jestem leniwa i "czaso-oszczędna", i dzisiaj będę jeździć bez. Gwiazda zrobiła wielkie oczy i ochoczo stwierdziła, że chce popatrzeć, ponieważ nigdy nie widziała jazdy bez siodła. Lekko mnie tym oświadczeniem skonfundowała i tym razem ja zrobiłam wielkie oczy, no ale tłumaczę, że w Polsce jest to popularne ćwiczenie na balans i wielu jeźdźców lubi pojeździć bez siodła, poza tym w zimie cieplej, itd, itp.

Wsiadłam, chcę ruszyć...a Flash zaczął świrować. Najpierw mi podskoczył, próbował zrobić świecę, potem zaczął kręcić się szybko w kółko i majtać głową, wyrywać mi wodze z rąk. Wszystko przy wrzaskach Gwiazdy - "Ojesusmariaaaa, ale masz dobry balans, czy mogę to nagraaaać??!?!?"

  Nie, nie możesz tego nagrać, bo ja nie robię żadnego show...Zbiegło się jeszcze kilka osób i miałam sporą widownię podczas zwykłej jazdy. To nie był dobry trening, gdyż całe to zamieszanie strasznie mnie zawstydziło, zażenowało i w ogóle roztroiło. Normalnie kłusowałam i anglezowałam, a czułam się jakbym robiła jakieś figury kaskaderskie.

Gdy zsiadłam to posypały się pytania - "A to trudno tak bez siodła? A długo się tego uczyłaś?". Tłumaczyłam, że gdyby Flash użył więcej siły i przekonania to pewnie zaliczyłabym glebę, że to wcale nie była woltyżerka. Zresztą dobrze, że poprzedniego dnia nikt nie widział, że jeździłam na samym halterze.

Poza tym w dalszym ciągu mam blokadę psychiczną przy wskakiwaniu na konia. Nie wiem czemu, ale mam moment zawahania i nigdy za pierwszym razem nie mogę się podciągnąć na grzbiet. Z kucem to i tak pół biedy, bo jest mały...

Tak czy inaczej teraz to chyba zacznę jeździć po zmroku...

piątek, 7 grudnia 2012

Wariackie dni...

Na początku tygodnia szef rzucił gorącą wiadomość, że czeka nas "big job on friday" - pogrzeb cygański na 600 osób, a ponieważ karawan konny miały ciągnąć cztery białe konie, to wszystkie nasze lipicany poszły w obroty. Czarek nawet specjalnie dni wolnych nie miał, gdyż musiał uczestniczyć w treningach. We wtorek konie poszły parami, czyli Toper + Razo i Merlin + Artur, ale w środę i czwartek zostały zaprzężone we czwórkę. Poszło świetnie i całe szczęście, bo John był już wystarczająco zestresowany całą tą "imprezą". Były pewne obawy, gdyż dwa tygodnie temu Merlin wrócił z wyjazdu zapoprężony, Razo ma kłopoty z "obsługą" typu mycie, strzyżenie, itp., Toper to histeryk, a Artur walczy z zarazą siedzącą mu w kopytach, a dopiero co zaleczoną. Poza tym wszystkie cztery nie chodziły w homontach tylko w szorach, a teraz musiały się "przestawić".

 Pogrzeby z udziałem karawanu konnego są w Anglii bardzo popularne, czasami przed zaprzęgiem jedzie jeszcze jeździec wierzchem, ale i tak nic nie przebije cygańskich ślubów czy pogrzebów, ponieważ wszystko musi być zrobione z pompą. Tym razem kondukt składał się z białego karawanu zaprzężonego w cztery siwki oraz dziesięciu limuzyn. Odetchnęliśmy z ulgą jak cała robota zakończyła się szczęśliwie.

Przygotowania dały nam się we znaki. Wczoraj Tomek i Czarek namęczyli się z kąpaniem i strzyżeniem pysków i uszu, zwłaszcza Razo dał im popalić, zresztą dał wszystkim popalić. We wtorek przy strzyżeniu głowy kopnął Leanne w brzuch. Teraz Leanne nie zwraca się do niego po imieniu tylko "ten idiota".

Wczoraj przypadła mi w udziale wątpliwa przyjemność czyszczenia i pastowania całej uprzęży, po czym przyszedł John i wylał mi na to wszystko płyn do czyszczenia srebra. Chciał wypolerować naczółki... Stwierdziłam, że jeszcze go nie zabiję, jeszcze nie teraz...Świetny z niego biznesmen, ale niech stajnię zostawi nam.
Czasami trzeba zabrać robotę do domu


W każdym razie wczoraj pracowaliśmy ponad dwanaście godzin, a dzisiaj rozpoczęliśmy pracę godzinę wcześniej niż zwykle, bo już o 6 rano byliśmy w stajni. Siwki nałapały kilka plam przez noc, poza tym trzeba było zapleść im grzywy w koreczki. Najgorzej było z Arturem, gdyż prawie nie ma grzywy.

Razo tym razem wyjątkowo grzeczny

Od lewej: Artur, Toper, Razo
Dawno nie było takiego "pospolitego ruszenia" w stajni. Jedni doczyszczali uprząż, inni wciągali karawan do ciężarówki, a wszystko po to, żeby zdążyć wyjechać o 10-tej. Czyli prawie 4 godziny przygotowań.

 Zostaliśmy z Tomkiem "na posterunku" i w końcu mogłam w spokoju zabrać się za Fryzy. Moll poszedł do kąpieli. Należało mu się w końcu, a w kolejce czeka Max. Dodatkowo musiałam przetestować nową "fryzurę" u Nobla, młotek trze grzywą o żłób i pręty w boksie, a szefostwo palpitacji dostanie jak coś się stanie z jego grzywą. W końcu Noble to nasz gwiazdor.

Wykombinowana fryzura Nobla


 Jak to dobrze, że jutro będzie normalny, rutynowy dzień. Uff....

sobota, 1 grudnia 2012

Podsumowanie ostatnich dni...

Dzisiaj w małej stajni była drobna imprezka z piwkiem, pączkami i takimi tam. Wszystko na pełnym spontanie. Miło jest wypić czasem wypić dobre piwko na mrozie. Pogoda nas nie będzie teraz oszczędzać, gdyż do Anglii zawita zima stulecia. Czeka nas śnieg i mrozy po -20 stopni...i chyba tylko mnie to cieszy, zwłaszcza jeśli pogoda ma być taka jak w ostatnie dni, czyli mroźno, ale baaaardzo słonecznie. Wprawdzie poranne rozmrażanie kranów nie należy do przyjemności. Na razie rano jest tylko -5.

Ale wracając do ostatnich dni...We czwartek odbył się wyjazd na pogrzeb. Konie wyjechały prosto ze stajni co nie jest częste, tzn. zwykle ładujemy całe tałatajstwo do ciężarówy, a tym razem pogrzeb był niedaleko, więc panowie wyjechali karawanem konnym prosto ze stajni...na szczęście bez trupa w środku. Raz zdarzyło się w poprzedniej stajni, że truposz spędził noc w garażu, w karawanie konnym. Dobrze, że miałam wtedy wolne, bo nie weszłabym tam. Jakoś nie lubię umarlaków.

Czarek dopieszcza hears. fot. Tomek

Zanim woźnica usiądzie i pozbiera wodze, potrzebna jest asekuracja. fot. Tomek

Wyjazd.
 Co do innych spraw...Tinker, który ostatnio wyrwał mi się z ręki i miał być powierzony Czarkowi, został oddany "w trening" do pewnej C. Obaliła ona naszą teorię dotyczącą braku respektu do ręki, stwierdziła, że koń jest "tylko" leniwy i zaleciła mocniejsze wędzidło i ostrogi, gdyż koń boi się bata. Ok, niech będzie. W sumie C. jeździ bardzo dobrze na "zrobionych" koniach, dobrze uczy ludzi,  ale gorzej sobie radzi z jako takim treningiem...tylko o tym nie wie. Obawiamy się, że na mocniejszym wędzidle będzie gorzej, ale to już nie nasz problem.

W małej stajni narasta też problem z innym koniem. Molly, "cygański koń" wzięty ze szkółki odsadza się przy siodłaniu czym straszy swoją właścicielkę oraz drugą dziewczynę, która ją dzierżawi. Dwa dni temu B., która ją dzierżawi poprosiła mnie o pomoc przy siodłaniu. Przy mnie i przy Czarku Molly nie robi numerów, bo ukróciliśmy to. Przy B. kombinuje, niestety jest to wina dziewczyny, która zamiast zareagować odskakuje ze strachu. Niestety B. uważa, że "koń jej nie lubi, a nas lubi bardziej". Tłumaczyłam jej, że to tak nie działa, że klacz próbuje przejąć władzę w "stadzie", a poza tym jest cwana. Problem w tym, że B. jeździ konno dopiero od miesiąca, niestety moje tłumaczenia nie dotarły i dziewczyna prawie się popłakała, bo "Molly jej nie lubi". Z czasem nauczy się i zrozumie pewne mechanizmy, ale na razie problem narasta...klacz nie chce już dawać tylnych nóg do czyszczenia.

Dzisiaj za to ja miałam kłopot... strzygłam pęciny naszym fryzom - Noblowi i Bruce'owi. Ten drugi stwierdził, że nie będzie stał spokojnie i przez to kręcenie się zacięłam go maszynką. Potem nieźle mi się ręce trzęsły i Czarek musiał dokończyć robotę. Za to Noble stał grzecznie, nie miałam z nim żadnych problemów.

wtorek, 27 listopada 2012

Wspominki - Fahrem...

...wiatr, deszcz i powodzie w Anglii. Zwłaszcza Walia ma teraz przekichane i to po raz drugi w tym roku, gdyż latem też było tam zagrożenie powodziowe. Wiatr na szczęście wiał dzisiaj głównie od lądu, więc nie było tak zimno. Nie ma co robić, więc na wspominki mi się zebrało...

Co do pytania Ewy z komentarza - Niestety tinker był lonżowany na kawecanie i zwykłej parcianej lonży gdyż właścicielka konia tego używa. Nie lubię tego ustrojstwa, wolę halter z liną i podejrzewam, że gdyby pochodził na halterze wynik naszego "starcia" mógłby być inny. Lonżownika niestety nie posiadamy i odczuwamy jego brak zwłaszcza przy uczeniu koni galopu, pierwszym siodłaniu, itp, itd. Korzystamy wtedy z najmniejszego, kwadratowego padoku. Pomaga, ale to nie to samo.

Lonżownik mieliśmy w pierwszej stajni gdzie na początku mieszkaliśmy, w Fahrem. Właścicielka właściwie nie znała się na koniach, ale na...kurach. Kury były wszędzie, nawet u niej w domu, a były tak oswojone, że gdy wchodziło się na podwórko to otaczała cię taka horda drobiu i patrzyła wyczekująco. Czasami w takich sytuacjach przypominały mi się "Ptaki" Hichcock'a.

No, ale były też i konie...trzydzieści koni, folblutów, mieszkających cały rok na wybiegach. Nieliczne wracały na noc do stajni, głównie te co zachorowały, albo zakulały, oraz Babcia, 37-letnia kobyła. Konie były, bo były. Właścicielka się ich bała, a one zawsze potrafiły zrobić jej jakąś krzywdę, nawet te najspokojniejsze, a to ugryzły, a to kopnęły. Nie miała podejścia. Teorie były dwie, pierwsza mówiła, że do tych koni jakieś dotacje były. Druga teoria, a raczej legenda głosiła, że facet będący wielką miłością właścicielki hodował i kochał konie.

W każdym razie miała tych koni sporo i  to nie byle jakich, niektóre chodziły w tzw. flat race i odnosiły sukcesy. Czarek zajmował się struganiem kopyt i układaniem koni, a potem dołączyłam ja i wzięłam w obroty te już podjeżdżone.


Viki. 3 tydzień pod siodłem.

Viki.
Moją ulubienicą była kara Victoria, którą przezywałam Viki. Klacz czystej krwi angielskiej, niesamowicie urodziwa. Na lonży potrafiła być diabłem, pod siodłem - uosobienie spokoju. Miała też szczególną zaletę, od początku niezwykle miękko nosiła i bardzo szybko nauczyła się chodzić "w zebraniu" (chociaż zdjęcia tego nie oddają). Jak dla mnie byłby to idealny koń do western pleasure.

Tiger


Tiger jest ogierem i właściwie nie wiadomo dlaczego go nie wykastrowali, gdyż nie chodzi w wyścigach, za to bardzo rozrabiał na padoku. Koń niesamowicie inteligentny, aż niebezpieczny z tą swoją inteligencją, z cyklu "nie znasz dnia, ani godziny". Kończysz lonżowanie niby ze spokojnym i "przymulonym" rumakiem, odpinasz popręg, a koń...daje w długą! Za to pod siodłem bardzo spokojny i chętny do pracy. 

Duracell



Duracell, jest odwrotnością Viki - pod siodłem potrafi pokazać, że "chodzi tak jak się nazywa", ale za to na lonży jest niesamowita. Praca z tą klaczą to sama przyjemność, gdyż reagowała bezbłędnie na wszystkie sygnały, a praca kończyła się dla niej dopiero z chwilą odprowadzenia jej na wybieg. Można było rzucić linę na lonżowniku, stanąć, a ona nie sięgnie do trawy tylko będzie czekać. To samo z przemieszczaniem się, zawsze poszła za trenerem. Ulubienica Czarka.

Layla



 Layla, nieco histeryczna i spasiona klacz z jednym niebieskim okiem. Ponoć pół tej klaczy należy do Czarka. A czemu histeryczna? Miała takie specyficzne "zajawki" np. na prawą stronę wykonywała wszystkie manewry, a przy zmianie strony reagowała paniką i nie wiedziała co zrobić. Przy czym różnie z tym bywało, czasami była to lewa strona, czasami prawa.

Blaise

 Mój absolutny faworyt - Blaise, zwany przeze mnie "smokiem". Folblut jak nie folblut, potężny i pięknie zbudowany. Najszczęśliwszy koń na świecie, bo pięcioletni i nigdy nie układany, całe życie łazi w stadzie.

Fahrem. Widok z naszego balkonu.

W Fahrem mieszkało się całkiem sympatycznie i powiem szczerze, że tęsknię za tamtymi końmi, no ale coś za coś, wszystko miało swoje dobre i złe strony. Zawsze możemy tam wracać w wolne dni, żeby jeździć i dalej z nimi pracować.

niedziela, 25 listopada 2012

Treningi i...próba sił

 Dzień częściowo zaczął się dla mnie ok. 3 w nocy, kiedy ze snu wyrwało mnie głośne pizgnięcie i wiatr przypominający mały huragan. Pizgnięcie spowodowała moja mała domowa szklarenka, no wywaliła się razem z doniczkami. Na szczęście kwiatki nie ucierpiały, tylko podstawka pod bonsai pękła.
 Za to wiatr przewiał chmury i rano wyszło piękne słońce. Korzystając z pięknej pogody i zaledwie przelotnych opadów na lunch time wybraliśmy się z Czarkiem pojeździć na Truffle i Flashu.

 Okazało się, że na Flashu jeździła dzisiaj córka i wnuczki Penny, właścicielki Truffle i Flasha. Między innymi dlatego kuc był dzisiaj ospały i nieznośny. Miałam w planach jazdę na drągach na kole, oraz jazdę przy ścianie z pilnowaniem wyjeżdżania narożników. Flash przestał się wywalać na drągach dopiero po dłuższej "dyskusji", a na ścianie próbował wpadać do środka, ścinać zakręty i majtać głową. No i był tak ospały i ciężki jak rzadko. Dla odmiany Czarek niespecjalnie narzekał dzisiaj na Truffle, bo była zdecydowanie bardziej energiczna niż wcześniej. Poza tym dalej jest uosobieniem spokoju. Czarek normalnie wsiadł i jeździł stępem pomagając sobie palcatem gdy klacz była ospała. Młoda na razie bardziej reaguje na halter niż na wędzidło.

 Gdy zakładałam kucowi derkę po treningu akurat przyjechała Penny i od razu zaczęła mnie przepraszać, że jej córka z wnuczkami wsiadały na Flasha. Mnie nie przeszkadza, że one sobie czasem pojeżdżą...tylko może niech korzystają z palcata, bo mały świetnie wyczuwa kiedy można "zlewa temat".

 Gwiazda posłuchała naszych rad i jej tinker od razu lepiej chodził na lonży, ale i tak jest z nim problem. Jak się patrzy to wydaje się, że to ona popełnia główne błędy, jednak przekonałam się łopatologicznie co się dzieje. Boleśnie... Tinker czasami przełamuje rękę i wyciąga człowieka na lonży, akurat Gwiazda poprosiła mnie o pomoc, żebym jej pokazała jak trzymać lonżę. Przejęłam od niej rumaka, a on co zrobił? Poszedł w długą... Chciałam więc zastosować naukę Czarka - "jak koń próbuje się wyrwać i ciągnie cię na lonży to idź za nim tak, żeby się odwrócił w Twoją stronę, lonża się wtedy poluzuje, a ty zdołasz osadzić konia w miejscu, bez przeciągania się z nim". No zastosowałam, próbowałam... Myślałam, że z lonży i moich rękawic poleci dym, a ręce zapłoną mi żywym ogniem. Niestety moje 43 kg przegrało z 600-kilogramową masą.

 Jedyne co zdołałam zrobić po złapaniu go to spokojnie przelonżować skupiając jego uwagę na sobie, czyli skracanie kłusa, wydłużanie, przechodzenie do stępa. I uspakajanie, "eeeeeeasy booooy, eeeeeasyyyyy".    Gdy jest lonżowany w stylu "pobiegaj sobie bez celu w kółko" to zwyczajnie się nakręca i wtedy potrafi się wyrwać. Jednak problem z wyrywaniem się będzie narastał, a ja nie podejmę się pracy z nim z trywialnego powodu - jestem za lekka i jednak za słaba. Czarek będzie miał wyzwanie...

 I gdy tak czekałam aż adrenalinka mi opadnie po tej "próbie sił" to przypomniały mi się wszystkie bajdy o Natural Horsemanship, o lekkiej i przyjemnej pracy z linką i pomarańczowym patykiem...

sobota, 24 listopada 2012

Deszczyk sobie kropi...

...a właściwie LEJE. Po tygodniach pięknej pogody nastąpiło totalne załamanie. i ponoć tak ma być do końca tygodnia. W sumie jest to jedyny mankament nadchodzących dni, ponieważ wszyscy cieszymy się, że nasze szefostwo wyjeżdża na urlop daleko, bo do Meksyku. Dzisiaj wylecieli i nagle praca zaczęła iść szybciej, a "pechowe" żłoby już nie są pechowe, bo nikt mi nie przerwał i po raz pierwszy zdołałam wyczyścić wszystkie w jednym dniu.

Wczoraj dostaliśmy listę z rozplanowanym grafikiem (a mieliśmy sami ustalać dni wolne...), zaplanowanymi wyjazdami (dwa pogrzeby dzień po dniu...) oraz prośby i zażalenia. Taak, między innymi musieliśmy wymienić derki fryzom gdyż rzekomo wycierały sobie o nie grzywy. Teraz mają nosić miękką derkę pod grubą, gdyż "dzięki temu grzywa się nie strzępi". Poza tym jak wypuszczamy je na padoki to mamy je OBSERWOWAĆ, żeby...nie wycierały sobie grzyw o płot. Może nie będę nic mówić szefowi, że Noble czasami czochra się o pręty w boksie. Jeszcze im pastuchy w stajni każe pozakładać...

 Gdyby nie pogoda to w czasie lunch'u, zamiast siedzieć i wcinać, planowaliśmy pojeździć na Flashu i Truflle. Klacz musi nauczyć się galopować, a kuc potrzebuje ćwiczeń na drągach...jeszcze słyszałam jakąś plotę, że mam zajeżdżać klaczunię - welsh mountain pony, dla 4-5letniej siostrzenicy właścicielki obu stajni. Dlatego ja, gdyż jestem najlżejsza, jednak mam nieodparte wrażenie, że będę szorować nogami po ziemi.

Ach ten deszcz, wszystko psuje. Pensjonariusze małej stajni skarżą się, że dach przecieka. No faktycznie przecieka i to w obu budynkach, w siodlarni zresztą też. Poza tym nie ma trocin (flex'u), żarcie ma przyjechać, ale flex chyba nie, więc tak czy inaczej zostawili mnie z palcem w...nosie i przykazali brać z dużej stajni. Heh, dopiero co zrobiłam duże zamówienie, a skoro ma starczyć na dwie stajnie to czarno to widzę.

 Dzisiaj rano dowiedziałam się też jak uczą lonżowania w pewnej "specjalnej koniarskiej szkole" (patrz poprzedni post). Teoria mówiąca, że jak koń cię ciągnie na lonży to należy ciągnąć w drugą stronę jest teraz hitem i plasuje się wysoko na naszej top liście "największych debilizmów jeździectwa". Po ostatnim lonżowaniu nawet nasza Gwiazda stwierdziła, że w szkole chyba nie do końca wiedzą czego uczą...

środa, 21 listopada 2012

Gwiazdy...

...ale jeszcze co do Truffle - jej łagodny charakter wcale nie wziął się od warunków trzymania w stajni. Ten koń teraz chyba po raz pierwszy w życiu w stajni stoi. Została wzięta z irlandzkiej łąki, a później również trzymana była tylko na pastwisku, pierwsze próby wsiadania w sierpniu również odbyły się na pastwisku.  Wśród innych koni. Przez trzy lata nikt, nic z nią nie robił, więc po prostu "ten typ tak ma".

A co do nowego tematu, żeby nie było tak różowo to my tutaj też mamy osobniki nazywane potocznie "stajennymi gwiazdami". Do utworzenia tego posta zainspirował mnie wczoraj ojciec Gwiazdy. 

 Wyżej wymieniony pan, stanowiący wizualnie tandetniejsze wcielenie Mickey'a Rourke ze złotym łańcuchem na szyi, obserwował wczoraj jak to zmiatam opadłe liście w małej stajni. Tak stał, patrzył, myślał, aż wypalił - "Meg, marnujesz czas. Zaraz opadną nowe". Cisnęła mi się na usta riposta - "Marnujesz czas, po co sprzątasz u swojego konia w boksie. Zaraz znowu nasra."... Nie wiedzieć czemu zmilczałam. Jednak w sumie miał rację, prawda? Po co sprzątać skoro i tak się nabrudzi? Po co dawać żreć skoro nasra? Po co zmiatać liście, przecież i tak nowych przybędzie? Po co odśnieżać, skoro i tak napada? Tak, zdecydowanie takie podejście zmieni mój światopogląd. 

 Z jego córki, w sumie nie należy się śmiać, a raczej płakać. Dziewczyna kształci się w specjalnej szkole, podobnej do naszego Technikum Hodowli Koni. Niestety, albo poziom jest tam niski, albo ona nic z tej nauki nie wynosi. Ostatnio prawie zwaliła mnie z nóg stwierdzeniem, że siano i sianokiszonka to to samo...

Inne rzeczy, które drażnią mnie u znajomych angielskich jeźdźców to niechlujny galop - co za różnica na którą nogę ważne, że jedzie. To samo z anglezowaniem -  nie ważne na którą nogę. Kłusowanie i galopowanie od razu po wjechaniu na ujeżdżalnię (najwyżej 2-3 kółka rozgrzewki), często kończą trening tak jak staną - bez rozprężenia konia. I coś co mnie mrozi i jak to widzę to mnie strzela wewnętrznie - wsiadanie i zsiadanie z koni w stajni...

 Oczywiście nie wszyscy są tacy, jednak czasami wyrywa mi się słynne stwierdzenie, że "są ludzie i parapety, ale żeby urodzić się klamką..."


sobota, 17 listopada 2012

Czarek i Truffle

 Dzisiaj na ujeżdżalni królował Czarek z Truffle, 3 - letnią bardzo dekoracyjną klaczą. Jest to mix AQH i Irrish sport horse. Z tej drugiej rasy została jej właściwie tylko głowa, a najlepsze geny przekazał ojciec AQH. Ostatni raz Czarek pracował z nią trzy miesiące temu, a teraz powrócili do treningów. Zresztą klacz nic nie zapomniała, poza tym ma niebywale dobry charakter, praktycznie nic nie wyprowadza jej z równowagi, nie miała nigdy problemów z wchodzeniem do koniowozu, ani z prowadzeniem na uwiązie przy ruchliwej drodze. Jest to koń wzięty praktycznie prosto z łąki, nic nie było przy niej robione przez trzy lata. Zwróćcie uwagę na jej maść, jest to tzw. "liver chestnut" czyli "wątrobiany kasztan". Pierwszy raz się z czymś takim spotykam.

zdjęcie z sierpnia
  Wczoraj Czarek krótko przelonżował Truffle od razu z siodłem na grzbiecie, niestety było zbyt ciemno, żeby przeprowadzić konkretny trening. Dzisiaj przyszedł czas na konkrety, czyli podstawy - stęp, kłus, pierwsze galopy na lonży z siodłem i ogólne rozplanowanie treningów. Truffle była dosyć ospała, ale jedną z jej pozytywnych cech jest naturalna, mocna praca zadem co dobrze rokuje na przyszłość, oraz naturalnie trzyma głowę w poziomie, nie zadziera jej. Dodatkowo bardzo szybko się uczy i respektuje drągi.

 Pierwsze galopy nie odbiegły od normy w przypadku młodego konia, czyli początkowe krzyżowanie, ale gdy tylko się uspokoiła to szła czysto. Za każde czyste pół okrążenia Czarek dawał jej nagrodę w postaci przejścia do "stój".

 Potem przyszedł czas na lonżowanie z siodłem. Nie było problemów z zakładaniem siodła, nie trzeba jej przy tym trzymać, lina może leżeć sobie luźno na ziemi, a Truffle stoi jak zaczarowana. Z siodłem na grzbiecie Czarek zrobił "powtórkę z rozrywki" czyli stęp, kłus, a na końcu galop, przy którym też musiał się nieco nabiegać. Niestety nie mamy lonżownika, a przy nauce galopów przydaje się takie miejsce, chociaż z drugiej strony praca od zera na linie/lonży daje późniejszy respekt do ręki i ułatwia pracę z wodzami. Truffle była już kiełznana, ale na razie zdecydowanie bardziej respektuje halter niż wędzidło, a co najważniejsze - nie wychodzi przed rękę.




 Po lonży przyszedł czas na próby wsiadania. Zazwyczaj stosujemy metodę, którą żartobliwie nazywamy "jazda z fantomem", przy czym fantomem jestem ja. Dlaczego tak? Na samym początku Czarek przewieszał się, a ja go "oprowadzałam", jednak koń był wtedy zdezorientowany, gdyż nagle nowa osoba trzyma linę, a trudno, żebym budowała respekt u konia w momencie gdy ma już jeźdźca przewieszonego przez grzbiet. Stwierdziliśmy, że bezpieczniej i skuteczniej będzie gdy ja będę wsiadać, a Czarek będzie oprowadzał, ponieważ "zielony" koń jego rękę zna i ma już do niej respekt i zaufanie. Także można powiedzieć, że w sierpniu byłam pierwszym jeźdźcem na Truffle i nasz sposób świetnie zdał egzamin, gdyż po pierwszej "oprowadzance" można było ją puścić na większe koło.
 Teraz Czarek mógł działać już sam, zresztą klacz nie wykonała żadnych nerwowych ruchów, ani przy przewieszeniu się, ani przy normalnym wsiadaniu. Rozejrzała się tylko na boki i była gotowa do ruchu naprzód.


 Obecnie plan treningowy wygląda tak, że po pracy Truffle będzie lonżowana, a w dni wolne Czarek rozpocznie pracę z siodła. Ja dzisiaj nie wsiadałam, ani na Truffle, ani na Flasha gdyż jestem nieco kontuzjowana w prawą dłoń. Nieważne co sobie zrobiłam, ale jak zwykle COŚ musiałam sobie zrobić. Jutro też jest dzień...

piątek, 16 listopada 2012

Treningów ciąg dalszy...

 Zanim przejdę do tematu, odpowiem na pytanie dotyczące wpisu o strzyżeniu koni. Ewa dobrze mnie poprawiła, gdyż właściwie było to golenie, a nie strzyżenie. Zanim Merlin odzyska tą krótką szczecinę, o którą nam chodzi, będzie łaził w dwóch derkach - polarowej z kapturem i grubszej stajennej. Na razie jedyne jego "wyjścia" to łażenie w karuzeli, oczywiście również w derce z kapturem. Po odrośnięciu sierści będzie ubierany w jedną grubszą derkę z kapturem. Całość wygląda teraz tak:


Co do treningów - dzisiaj udało nam się "zmiękczyć" Flasha na lonży. Jest to oczywiście jedynie pierwszy krok i musiałam zadziałać ostrzejszym sygnałem i wspomóc się wiedzą Czarka, gdyż nie ukrywam, że miałam w początkowym stadium pracy spory kłopot. Wystarczyły dwie uwagi Czarka, żebym mogła z powodzeniem kontynuować trening z pozytywnym skutkiem. Notabene reakcja Flasha była dosyć szybka. Z góry przepraszam za jakość zdjęć.


 Jak widać pracujemy na sznurkowym halterze z długą liną, oraz "w pełnym rynsztunku". Chodziło mi przede wszystkim o to, żeby podczas pracy na linie gapił się na mnie, a nie na zewnątrz. Pojęcie "ostrzejszy sygnał" oznacza krótki, silny ruch liny, kierujący głowę kuca do środka. Po otrzymaniu "poprawnej odpowiedzi" koń dostawał nagrodę pod postacią zatrzymania i ostentacyjnego rzucenia (zluzowania) liny. Bardzo szybko skojarzył sygnały i dzisiaj praca z ziemi nie była męcząca, nie było niepotrzebnego siłowania i przeciągania liny. Oczywiście tak jak poprzednio szybciej poszło z lewą stroną niż z prawą. Na prawą stronę jest dosyć sztywny.

 Jazdę rozpoczęłam od sporych wolt w stępie, pilnując jego głowy (uparcie odwracał ją na zewnątrz), oraz zadu (potrafi wypadać na kole). Tutaj przydały się ostrogi, gdyż Flash ma jeszcze tendencje do przerywania ciągłości chodu, oraz ospałości. Krótki sygnał dodał mu impulsu, potem wystarczyło zadziałać jedynie łydką. Ćwiczyliśmy też wolty w kłusie, ale mały na prawą stronę ma jeszcze tendencje do wpadania do środka koła, więc trzeba go pilnować. Obecnie jazda na nim przypomina jazdę samochodem po lodzie na letnich oponach - gibie go na boki, szuka balansu. Jestem dobrej myśli.




środa, 14 listopada 2012

Strzyżenie koni...

 Zanim rozpocznę nowy temat mam KOMUNIKAT SPECJALNY:

 Bardzo proszę o nie pisanie do nas w sprawie "załatwienia" pracy przy koniach w Anglii. Takie rzeczy tylko dla bliskich znajomych, za których możemy poręczyć. Koniarstwo to hermetyczna branża, niemal każdy zna każdego, a raz utracone zaufanie trudno odbudować. Zresztą wujek Google nie gryzie, portale branżowe także. Proste.

Wracamy do tematu...

Ostatnio nauczyłam się bardzo przydatnej umiejętności - strzyżenie koni. Mistrzem jeszcze nie jestem, ale jest to ciekawe doświadczenie. Jeden z lipicanów - Merlin musiał być ostrzyżony calutki, właściwie to została mu tylko grzywa i ogon....i włosy w miejscu gdzie kiedyś miał jajka. Robota ciężka, gdyż koniu miał futro jak polarny niedźwiedź, więc po 30 minutach ręce cierpły od trzymania maszynki. Tak czy inaczej zostało jeszcze do ostrzyżenia jedno ucho i kawałek nosa, gdyż akurat w tym momencie rozładowała nam się cicha maszynka. Na całkowite strzyżenie czeka również drugi lipican - Razo, jednak nie można tego zrobić, bez udziału weta. Razo histeryzuje na widok i dźwięk maszynki.

A dlaczego strzyżemy? Akurat priorytetem był Merlin, ponieważ pomimo derkowania futro mu rośnie jakby mieszkał na Biegunie. Żadne inne nasze konie tak nie zarastają. Pal licho gdyby nie chodził na serwisy, wtedy mógłby hasać we własnym futrze, albo byłby strzyżony tylko częściowo. Niestety ciężko takiego futrzastego konia przygotować do serwisu. Ciężko zmyć błoto i plamy, szampon kiepsko się spłukuje, a pod derką mokre futro zbija się w strąki co wygląda mało dekoracyjnie w zaprzęgu.

Całe szczęście Merlin jest stoikiem i podczas strzyżenia śpi na stojąco.




niedziela, 11 listopada 2012

Początek intensywnej pracy z Flashem...

 W końcu nadszedł taki dzień, że mogłam zająć się "moim" westowym kucem i powiem szczerze, że Flash dał mi popalić. Zanim jednak wsiadłam to zauważyłam, że nie dość, iż ktoś pożyczył sobie mój kask, to jeszcze zdarł z niego naklejkę "Wiedźmina"....i nie będę pokazywać palcem, ale wiem kto to zrobił. Teraz kask zostanie obklejony "Wiedźminem" z obu stron i będę go zabierać do domu.

Wracając do tematu, mały nigdy nie chodził na lonży, nie potrafi zmieniać kierunków, nie reaguje na bat i jest kompletnie sztywny na prawą stronę. Pół biedy, że odpowiada na komendy "trot"(kłus) i "walk"(stęp). Za pierwszym podejściem do zmiany strony wyrwał mi się z ręki i poszedł w długą (ku uciesze widzów). Po ok. 20 minutach zaczął zmieniać stronę z lewej na prawą, ale na razie na mocno skróconej linie. Z prawej na lewą jest "zacięty" - łeb odwrócony na zewnątrz i udaje, że mnie nie widzi. Lonżę musiałam skrócić niemal jak wodze i zacząć od ustępowania zadu, pilnując krzyżowania tylnych nóg. Praktycznie musiałam go przepychać całym ciałem. Na lewą stronę w końcu zaczął rozumieć o co chodzi, ale prawą pomińmy milczeniem. Pracę z ziemi skończyłam  jak tylko zatrzymał się poprawnie na mój sygnał, czyli gdzieś tak po ok. 40-50 minutach. Mogłabym "rzeźbić" dalej, ale na ten moment wystarczył mi ten jeden dobry element.

 Potem wsiadłam na 15-20 minut. Mały zaczął jeździć na aluminiowej czance correction bit i na początku majtał głową, ale nie pokonał mojej stabilnej ręki i w końcu odpuścił, zresztą zadziwiająco szybko. Na prawą stronę kładzie się w wolcie, albo przechodzi do kłusa. Ewidentnie traci równowagę, więc zaczęłam od dużej wolty, która stopniowo będę zacieśniać, a potem przejdę do ugięć. Poza tym trzeba będzie pobawić się w stretching. Jedno trzeba mu przyznać - nosi głowę jak stary westowy wyjadacz i pod siodłem, i na lonży. Bez żadnego poprawiania, czy ustawiania po prostu ten typ tak ma.

 No i zebrało mi się na refleksję od razu...Chętnie dałabym tego kuca "w trening" nastolatkowi, który twierdzi, że trenuje konie i "się zna". Szybko spokornieje. Ja sama nie jestem jeszcze na etapie "patrzę, widzę problem, rozwiązuję". Powiedziałabym, że jest to etap "patrzę, widzę problem, muszę się zastanowić, rozwiązuję".

Flash jest dla mnie dużym wyzwaniem, gdyż jest to 6-latek, lekko rozbestwiony, z kilkoma złymi nawykami. Nieco łatwiej pracuje się z kompletnie "zielonym" koniem.

Jutro po robocie kolejny trening, zobaczymy czy mały przemyśli sprawę.





piątek, 9 listopada 2012

Z młodymi fryzami na pierwszym spacerze...

 Tradycyjnie jednak na początek pytanie z komentarzy, dotyczące kuców, na które niestety nie jestem w stanie odpowiedzieć wyczerpująco gdyż nie spotkałam się tutaj jeszcze z kucami typowo sportowymi. Za to spotkałam dorosłe osoby dosiadające kuców walijskich i jeżdżące rekreacyjnie.  W każdym razie jeśli dziecko nie osiągnie wzrostu powyżej 170cm i nie roztyje się to spokojnie może na "welszu" jeździć. Sama mam 167cm wzrostu i nie odczuwam dyskomfortu, koń również. Na tym samym kucu jeździ też starsza ode mnie córka jego właścicielki, także nie jest to zwierzak tylko i wyłącznie dla dzieci. Warunkiem jest raczej drobna budowa jeźdźca.

Dużą popularnością cieszą się tutaj również coby, zwane czasami gypsy horses. Wyglądają jak typowe konie bryczkowe, a sporo młodzieży jeździ na nich wierzchem. Ja je nazywam "kudłatymi dziwadłami", mają swój urok, ale strasznie śmiesznie wyglądają z siodłem klasycznym na grzbiecie.

A co się dzisiaj działo? Maluchy wyszły na spacer! Czyli zaczęliśmy je odczulać i przyzwyczajać do ruchu ulicznego. Rudy jest zdecydowanie spokojniejszy, przestraszył się tylko dużej ciężarówy i wykazywał duże zainteresowanie kratkami kanalizacyjnymi, za to czarny skakał  jak opętany przy niemal każdym samochodzie.

Faktem jest, że samochody przy nas zwalniały, w pewnym momencie spowodowaliśmy całkowite zatrzymanie ruchu, a potem pojazdy ruszyły wahadłowo. "Spowodowaliśmy" to zbyt wielkie słowo gdyż tutaj ludzie tak czy tak zwalniają przy jeźdźcach i koniach prowadzonych w ręku. Czasami zatrzymują się i wyłączają silniki, zupełnie bez stresu, często okazując duże zainteresowanie. Przecież to nic dziwnego. Normalny tutejszy obrazek - koń i człowiek.

Jednak nie może być tak pięknie, bo tutaj też trafiają się debile. W pewnym momencie jeden burak wyskoczył z zakrętu i minął nas w pełnym pędzie nawet nie zwalniając. Oba źrebaki podskoczyły jak dzikie, czarny wpadł na rudego, a rudy...sprzedał mu kopa. Przyznam, że ciśnienie mi lekko skoczyło.

A tak swoją drogą to maluchy mają już z 8 miesięcy, a dalej nie mają imion. Zostały ściągnięte z Holandii razem z trzema dorosłymi fryzami. Dwa poszły do innej właścicielki, źrebaki i Max zostały z nami. Max dostał imię szybko, bo jest taki...Max, a jakoś nie możemy wymyślić nic konkretnego dla maluchów...






czwartek, 8 listopada 2012

Jest nas teraz troje...i mały uciekinier

 Od wczoraj w stajni jesteśmy we trójkę, gdyż dołączył do nas Tomek - kolejny Polak. Niedługo zdominujemy tutaj Anglików. Tak swoją drogą to gdyby Polacy byli takimi beznadziejnymi pracownikami jak plotkują, to nie ściągali by kolejnego.

 Oprócz tego dzień byłby rutynowy jak zwykle gdyby nie...mały uciekinier....

 Kolejny raz czyściłam "pechowe" żłoby (zawsze ktoś mi musi przerwać!), gdy zadzwonił John z informacją, że do stajni zmierza policjantka z małym zbiegiem. Okazał się nim przesłodki szetland, który zwiał z okolicznych padoków. I tu znowu oczy miałam jak spodki, gdyż policjantka nie dość, że malucha złapała, to jeszcze założyła mu kantar ściągnięty od innego konia i zmajstrowała uwiąz z własnego paska. Wyobraziłam sobie w takiej sytuacji przeciętnego polskiego "krawężnika", który po zobaczeniu ganiającego szetlanda zapewne najpierw wziąłby go za dużego psa, a potem  albo olałby sprawę, albo wezwał zoo/wojsko/antyterrorystów (niepotrzebne skreślić), żeby złapali tego "strasznego zwierza". Następnie w Fakcie, albo innym Super Expresie pojawiłby się artykuł w stylu "Dzielny posterunkowy Zdzisław poskromił groźnego ogiera". Tak, jestem złośliwa.

No, ale jak to Tomek stwierdził "tu jest Anglia, tutaj policja łapie konie i ściąga kotki z drzew". Codziennie powtarzam sobie, że nie będę się już niczemu dziwić.

Wracając do naszego malucha, był to 5-letni ogierek, bardzo sympatyczny i towarzyski. No i zakochałam się i była to miłość od pierwszego wejrzenia. No chciałabym takiego mieć, zamiast psa. Niestety pobył z nami tylko trzy godzinki, a potem odebrali go jego właściciele. Szkoda, bo chętnie bym go zatrzymała.



środa, 7 listopada 2012

O Polakach słów kilka...

 Jednak najpierw odpowiem na pytanie Ewy - damariny - jakie z charakteru są większe "welsze". Powiem szczerze, że prędzej kupiłabym dziecku wierzchowego kuca walijskiego niż szetlanda, chociaż do szetlandów mam duży sentyment. "Welsze", pomimo, że charakterek mają czasami zadziorny to są zdecydowanie spokojniejsze i łagodniejsze niż kuce szetlandzkie. Szetlandy czasami można porównać do kotów - lubią chodzić własnymi drogami, potrafią dziabnąć jak mają dość pieszczot, a np. "mój" Flash wszystkich i wszystko zaliże na śmierć, a dzieciaki pakują mu palce do nosa i uszu. Nie robi to na nim wrażenia. Identycznie zachowują się małe górskie "welsze" - można przytulić, pomiziać.

A wracając do tematu głównego - Polacy na emigracji. Wiadomo jakie plotki chodzą o Polonii...że buraki, że blachary, że dresiarze, że "Polak, Polakowi wilkiem", itp., itd. Możliwe, że tak jest w niektórych miejscach, chociaż podejrzewam, że to domena dużych metropolii takich jak Londyn. W końcu wszyscy tam ciągną.

 W Southampton i okolicach Polaków jest sporo. Są polskie sklepy, polscy fryzjerzy, lekarze, itp. Załatwiając sobie nr ubezpieczeniowy w Job Center słyszałam głównie język polski. Jest to specyficzne doznanie - niby jesteś za granicą, a wokół słyszysz "swój" język.

Nie doświadczyliśmy tutaj żadnych piekielności ze strony Polaków, mało tego, znajomi przygotowali nam pokój, pomogli znaleźć pracę i urządzić się, pokazali co, gdzie, jak, ale może jest to też kwestia branży "koniarskiej" - koniarz, koniarzowi pomoże. Jedno tylko można zarzucić niektórym naszym rodakom - siedzą tutaj już rok lub dwa, a nie wykazują chęci uczenia się języka. Wielu z nich znajduje jakąś tam pracę, za większe pieniądze niż w Polsce i to im wystarcza. Koniec. Więcej nie chcą się rozwijać, nie chcą się kształcić. Po co, przecież na wszystko starcza.

Powiem szczerze, że jedna rzecz mnie po pewnym czasie zaczęła męczyć. Mieszkając na początku w miejscu zdominowanym przez Polaków poczułam w końcu totalny brak prywatności. Na początku to było fajne, ktoś zawsze wpadał, albo zapraszał na kawę, piwko, pogaduchy...Jednak czasami człowiek potrzebuje posiedzieć sobie sam ze sobą, albo po prostu z własną rodziną. Nie dało rady, więc czasami w dni wolne siedziałam zamknięta w mieszkaniu, nie wychodziłam nawet na balkon, udawałam, że mnie nie ma. Tak samo przemykałam chyłkiem koło stajni, przy której mieszkaliśmy. Brałam szybciutko konie do pracy, żeby tylko nikt mnie nie zaczepił. Robiła się z tego totalna psychoza.

Odetchnęłam jak przeprowadziliśmy się do większego lokum w docelowej stajni. I to nie tak, że nie jestem towarzyska, po prostu lubię mieć wpływ na pewne rzeczy.

wtorek, 6 listopada 2012

Anglicy w kucach zakochani...

Dzisiaj "na tapetę" idzie jedna z najpopularniejszych końskich ras na Wyspach. Koniki (nie da się o nich mówić poważnie per "koń") tak kochane i ubóstwiane, że niektórzy mają ich całe stadka - nasza szefowa posiada cały tabun, liczący około trzydziestu osobników. Cóż to za tajemnicza rasa?

                                               Walijski kuc górski (Welsh mountain pony)


Jest to mały, zgrabny kuc o silnym, muskularnym ciele, suchej głowie z szerokim czołem. Ma duże oczy i małe uszy co czasami daje mu wygląd...żabki. Umaszczone są rozmaicie, od siwych po kare. Ich wysokość to 110 cm do 120 cm w kłębie. Idealnie nadaje się dla dzieci jednak potrzebuje stanowczego i konsekwentnego szkolenia.

Częściej niż do jazdy koniki te są pokazywane na pokazach, które w naszej okolicy odbywają się niemal przez cały rok, prawie co tydzień i są połączone z zawodami dla innych ras, oraz z targami. Oczywiście "wystawową stolicą" kuca jest Walia. Tam odbywają się największe aukcje i pokazy.

 Pokazy są bardzo podobne do naszych polskich aukcji arabów, czyli jest schemat do przejścia/przekłusowania "w ręku",  oraz kilka zatrzymań, oraz najważniejsze - zatrzymanie w pozycji pokazowej. Sędzia ocenia ruch i wygląd konia kierując się wytycznymi dla danej klasy wiekowej (wystawiane są również odsadki).

Shiny, pozycja pokazowa

Niebieskooka 



Takiego kucyka można już kupić za 50 funtów, ale oczywiście im bardziej utytułowany tym wyższa cena. Pomimo tego, że teoretycznie można je ułożyć pod siodło dla dzieci, to praktycznie są to raczej takie "pieski wystawowe", chociaż nie można im odmówić wdzięku i często specyficznego charakteru np. siwa Shiny "miała zwyczaj" kopać wystawcę podczas kłusa. 

Oczywiście istnieje większa odmiana kuca walijskiego, tzw.  kuc walijski w typie wierzchowym. Nieco większy, do 134-140 cm w kłębie, umaszczenie każde oprócz srokatego. Akurat mam pod opieką 5-letniego, karego wałacha zwanego Flash, którego przestawiam na western. 


Flash ma przezwisko "westowy kuc" gdyż trzyma głowę w niskim ustawieniu sam z siebie, jednocześnie ma zwyczaj galopować po pastwisku robiąc niemal idealne koła również z niskim ustawieniem głowy. Wbrew pozorom ma dosyć wygodny kłus, bez problemu można wysiedzieć.

Z Flashem w ogóle wiąże się ciekawa historia, gdyż zobaczyłam go przypadkiem na padoku w czerwcu i stwierdziłam, że chciałabym na tym koniu jeździć. To była miłość od pierwszego wejrzenia, wzbudzająca raczej zdziwienie jak o tym mówiłam. Taaa, pomarzyć dobra rzecz, prawda? Jednak marzyć warto, bo miesiąc później dostałam go w trening tak jakby "w pakiecie" gdyż Czarek trenuje klacz tej samej właścicielki - mix AQH i Irlandzki koń sportowy, ale to już jest materiał na inną historię....