poniedziałek, 31 grudnia 2012

Szczęśliwego Nowego Roku!

Dziękujemy wszystkim za życzenia, a wszystkim koniarzom i nie-koniarzom życzymy dużo sukcesów i szczęścia w nadchodzącym 2013 roku....

No i przede wszystkim spełnienia noworocznych postanowień!!!

                                              SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU







Kucowaci terroryści

Nasz blog przekroczył magiczną liczbę tysiąca odsłon! Dla mnie jest to niebywałe, gdyż myślałam, że nikt nie będzie tego czytał, więc dziękujemy i polecamy się na przyszłość.

Dzisiaj przedstawię dwa "złośliwe" i bardzo "niebezpieczne" zwierzaki, które zamieszkują mniejszą stajnię. Na początku gdy przejęłam obowiązki na małym yardzie do głowy by mi nie przyszło, że takie kurduple mogą przysporzyć ludziom tyle kłopotu. Mowa tutaj o dwóch kucach walijskich, które dały się wielu osobom we znaki.

Vinnie
Przedstawiam wam ogiera Vinniego, który cieszy się bardzo złą sławą wśród pensjonariuszy i obsługi. Mnie sięga ledwie do pasa, a jest to diabeł wcielony. Czarek do tej pory ma bliznę po jego ugryzieniu, C. została przez niego przewrócona i skopana co skończyło się wizytą na pogotowiu i szyciem ręki, Callum również stracił trochę skóry w starciu z nim, szefową zagonił w kąt boksu i przewrócił, ojca Gwiazdy złapał za kark, a mnie raz "tylko"próbował użreć, ale zasłoniłam się miskami z jedzeniem. Dla odmiany teraz jest to anioł nie koń i bez problemu mogę u niego sprzątać, głaskać go i mały nic złego nie robi, co nie zmienia faktu, że w dalszym ciągu sieje psychozę i właściwie poza mną i Czarkiem mało kto wchodzi do niego do boksu. Vinnie ma za to jedną świetną cechę - jest znakomitym tatusiem, źrebaki mogą zrobić z nim wszystko, a on nawet swoją miskę z żarciem im odda.

Ze dwa dni temu dowiedziałam się o drugim stajennym "psychopacie", a raczej "psychopatce". Oto jedna z małych kucek...

Ostatnio Gwiazda miała za zadanie wypuścić małe kucki na ujeżdżalnie, żeby sobie pobiegały. Dwie wyprowadziła bez większych kłopotów, a potem dała mi kantar i zażartowała "Z tą ostatnią to czyń honory stajni". Zdziwiłam się, więc wyjaśniła, że mała jest "niegrzeczna i na wszystkich skacze". Tym bardziej się zdziwiłam, gdyż tyle czasu sprzątam boksy i  mała nigdy nie zrobiła mi nic złego. Wręcz przeciwnie, doprasza się o drapanie po szyi i kłębie, a podczas drapania robi to samo dla mnie i "ciamka" mnie po plecach. Jest to nawet przyjemne. Popytałam i okazało się, że kucka doskonale wyczuła kto się jej boi. Taka mała, wielkooka pierdoła, a już jedną osobę "ustawiła". 

Najbardziej zadziwiający jest fakt, że nikt tutaj nie boi się ciężkiego "konioczołga" Winstona, który ma dobrze powyżej 170cm w kłębie, albo nikt nie boi się Artura, który potrafi wylecieć z boksu jak taran. Strach i niepokój wzbudzają takie małe kurduple...

środa, 26 grudnia 2012

Jazda, jazda, jazda...

 Dzisiaj z okazji drugiego dnia świąt (boxing day) ogarnęłam jedynie małą stajnię i zwlekłam Czarka z łóżka w celu "ruszenia" naszych koników.

Ostatnio Penny stwierdziła, że wakacje to będzie świetny czas na uczenie jej wnuczki, czyli mam czas do lipca, żeby z humorzastego i ciężkiego Flasha zrobić "bezpiecznego" nauczyciela. Pierwsze koty za płoty i tak zrobiliśmy gdyż kucyk nie pcha się już i nie wyprzedza przy wyprowadzaniu z padoku i nie kręci się przy siodłaniu, oraz względnie normalnie podaje nogi do czyszczenia. Teoretycznie powinnam go lonżować za każdym razem jak wchodzę z nim na ujeżdżalnię, ale Mały idzie wtedy na łatwiznę, tzn. teraz przy każdym wejściu na ujeżdżalnie, nie ważne czy na lonży, czy "na wodzach", on MUSI JUŻ! TERAZ! iść w kółko dookoła mnie. No i dzisiaj było "Hej! Haaalooo! Stój! Nie jesteśmy na lonży!". Flash w końcu zatrzymał się, obudził i dał wsiąść. Cały sekret tkwi w tym, żeby go obudzić. Niech no dzień będzie troszkę dłuższy, a zacznę go lonżować, ale nie na początku jazdy, ale np. w środku, albo pod koniec. Nie może wpaść w rutynę.

No, ale wracając do dzisiejszego dnia... Doniesiono mi, że Flash strzela barany i odsadza się przy ścianie ujeżdżalni, zatrzymuje się i w ogóle jest "wredny". Sprawdziłam. Bull shit. Stroił fochy, owszem, ale nie takie. Mamy problemy z prawą stroną, na okręgu odwraca się na zewnątrz i szarpie głową, ciężko go ustawić, traci równowagę, na woltach próbuje przechodzić do kłusa. Poświęciłam dzisiaj większość czasu na tą prawą stronę, ale do ciasnych ugięć jeszcze go nie pcham, przy obecnej częstotliwości jeżdżenia zostanę przy zwykłych woltach. Dzień będzie dłuższy to będę mogła częściej pracować i powoli go gimnastykować. Galopów też póki co nie dotykam. Stęp i kłus to wszystko na razie. W drugiej części jazdy ćwiczyłam proste w stępie i zatrzymania z ustąpieniem, po kilku chwilach zaczął "kminić" o co chodzi, chociaż na cofnięcia jeszcze się burzy. Po tych ćwiczeniach przełożyłam wodzę w jedną rękę i w stępie jeździłam po ósemkach. Na razie działam wodzą "ostentacyjnie" z impulsem idącym od ostrogi. Flash nie ucieka od ostrogi, nawet z nią nie walczy chociaż dzisiaj odwrócił się i złapał mnie za czubek buta. Jazda na jednej ręce średnio nam wyszła gdyż mieliśmy widownię co tym razem kuca rozpraszało. Trening zakończyliśmy zabawą w lidera, czyli zsiadłam, popuściłam popręg, zawiązałam wodze na horn i łaziłam po ujeżdżalni. A kuc za mną. Jest w tym świetny, chętnie za mną podąża i przyspiesza jak ja przyspieszam. Czarek obok lonżował Truffle i robił miny, że niby się popisuję. Zawsze kończymy trening zabawą w lidera, a akurat tutejsza społeczność uważa to za magiczną sztuczkę i nie do końca rozumie genezę tego ćwiczenia.

A no właśnie - Czarek i Truffle. Dzisiaj Truffle była "mułowata" i leniwa na lonży. Czarek ćwiczył z nią podstawę na lonży czyli stęp, kłus, galop. Dzisiaj nie miała na nogach ochraniaczy i podejrzewamy, że dlatego trochę bała się galopować, krzyżowała, itp. Bała się urazić podkową. Po ćwiczeniach "z ziemi" Czarek normalnie wsiadł, ale tym razem na samym halterze. Klacz lepiej reaguje na halter niż na wędzidło. Pod siodłem też była leniwa, potrzebny był dłuższy palcat ujeżdżeniowy. Pod koniec Czarek stwierdził, że jeszcze nie trenował tak leniwego konia, poza tym Truffle to straszna indywidualistka, ale i tak jej największą zaletą jest spokój. Nic tej klaczy nie rusza.

Oba konie trzeba będzie jeździć częściej, ale dni są teraz krótkie, a i pogoda nas nie rozpieszcza. Czekamy do wiosny!

wtorek, 25 grudnia 2012

Wesołych Świąt

Wszystkim koniarzom i nie-koniarzom życzymy spokojnych i wesołych świąt...gdziekolwiek jesteście.

My normalnych świąt nie mamy, gdyż obie stajnie muszą być obstawione tyle, że robimy tylko podstawowe prace takie jak karmienie koni i sprzątanie boksów, czyli do 10:30 kończymy i do 16-tej mamy wolne. Kłopotem jest głównie deszcz. Miała być zima stulecia w Anglii, a jest potop, studzienki nie wyrabiają, nie mogę tez iść pojeździć.

Tym razem napiszę kilka słów o tradycjach świątecznych w Wielkiej Brytanii. Przede wszystkim słowo "Christmas" pochodzi od słów "Mass of Christ" czyli Msza Chrystusa. Odprawiano ją z 24 na 25 grudnia o północy (tak jak naszą pasterkę).

 Oprócz choinki w angielskich domach można spotkać wiele innych, wiecznie zielonych roślin np. bluszcz, jemioła, rozmaryn, ostrokrzew. Odganiały złe moce i symbolizowały nowe życie, które jak zwykle odrodzi się na wiosnę. W Szkocji gałązkę ostrokrzewu wiesza się na drzwiach, żeby odganiać niesforne elfy, ostrokrzew jest tutaj symbolem męskości, natomiast bluszcz jest rośliną kobiecą, gdyż nie jest to samodzielna roślina i musi się na czymś wspierać. Bluszcz pnący się po murze domu ma trzymać z daleka wiedźmy. Tradycja jest silniejsza niż czas, gdyż do tej pory Anglicy bardzo chętnie pozwalają bluszczowi "mieszkać" na ścianach ich domów.
 Rozmaryn to podobno ulubiona przyprawa Matki Boskiej, poza tym przynosi ochronę przed złymi duchami.

A wiedzieliście, że zwyczaj całowania się pod jemiołą pochodzi właśnie z Anglii? Druidzi wierzyli, że jemioła spadła z nieba i dlatego rośnie na drzewach w ten sposób łączy to co niebiańskie z tym co ziemskie. Symbolizuje więc pojednanie Boga z grzeszną ludzkością.

W Anglii do stołu siada się nie wieczorem jak w Polsce, ale po południu. Na stole dominują teraz gęś i indyk, a wcześniej również głowa dzika. Inne przysmaki świąteczne to kiełbaski zawinięte w boczek, pudding, mince pie - babeczki z nadzieniem ze smażonych rodzynków.

Za to 26 grudnie jest tzw. Boxing day tzw. Dzień jałmużny, albo Dzień Dobrej Woli. W tym szczególnym dniu bogaci obdarowują biednych. Nazwa podobno pochodzi od zwyczaju opróżniania w tym dniu skarbonek kościelnych (boxes) i rozdawania zebranych pieniędzy potrzebującym.

Zdecydowanie Anglia jest bardzo magicznym krajem, zaskakuje mnie niemal na każdym kroku.

czwartek, 20 grudnia 2012

Westowy pogrzeb

 Niedawno ekipa wróciła i Czarek zdał mi relację z pierwszego westowego pogrzebu, ale od początku...

 Przygotowania zaczęliśmy wcześniej, gdyż w serwisie miały brać udział cztery konie - dwa siwki w zaprzęgu i dwa "westowe" wierzchem z przodu. Dlaczego "westowe"? Charlie i Niko są końmi ułożonymi na argentyńską modłę i nie chodzą tak jak typowe westowe konie. Większą rolę gra tutaj ręka niż łydka. Ja to się śmieję, że to są konie dla masochistów, gdyż mają strasznie wybijające i nierówne chody. Próbujesz anglezować, ale rzuca cię w siodle. No to może by tak ćwiczebnym? Nic z tego, można sobie odgryźć język i wybić zęby. Do stępa? Jasne, ale wygodniej nie będzie, bo nawet w stępie rzuca po siodle. Dodatkowo obydwa lubią wyciągać wodze z rąk. Charlie czerpie wręcz perwersyjną przyjemność w podgryzaniu wąsów czanki do tego stopnia, że jak się skupi na gryzieniu to gubi rytm chodu.
 Przedwczoraj "testowaliśmy" oba konie na drodze przed zaprzęgiem. Bardzo nie lubię jeździć po ulicy gdy jest duży ruch, zwłaszcza nie lubię przejeżdżać nad autostradą. Charlie i Niko mają jedną zaletę - mają w głębokim poważaniu wszelki ruch uliczny, ale i tak nie zazdroszczę facetom co na nich jechali.

 Pogrzeb westowy od normalnego różnił się głównie tym, że obsługa była ubrana "po kowbojsku", z bandanami na szyjach wyglądali jak rabusie gotowi do napadu na bank. Z przodu na Charliem jechał Dean w pięknym siodle, typowym dla konkurencji z bydłem, a Niko dosiadał Callum. Jechali krótkim galopem i cofali się za zaprzęg tylko wtedy jak droga szła pod górkę. Cały dzień dzisiaj padało, ale na szczęście wszyscy pozakładali płaszcze - olejaki. Pod domem modlitewnym żałobnicy mieli okazję podejść do koni, pogłaskać. Tutaj bardzo często najbliższa rodzina zmarłego, po uroczystości podchodzi i dziękuje nie tylko ekipie, ale również koniom uczestniczącym w pogrzebie.

 Tym razem nie czuło się typowego żałobnego nastroju, kowboje nadali uroczystości pozytywny i mniej "sztywny" akcent, chociaż większych atrakcji nie było. Jedyne co, jak dla mnie, było nie w klimacie to nasz biały karawan.






wtorek, 18 grudnia 2012

Mój pierwszy serwis...

 Po kilkudniowej "internetowej niedyspozycji" powracamy z mnóstwem nowin. Pierwszy na tapetę idzie mój pierwszy serwis.

 W piątek normalnie przygotowałam fryzy - Bruce'a i Noble'a do wyjazdu. Wykąpałam, zaplotłam, itd. Potem okazało się, że w sobotę również siwe konie idą na serwis, więc Czarek się nie rozdwoi. John postanowił, że na job z fryzami, do New Forest zabierze mnie.
 Serwis tym razem polegał na obwiezieniu całej rodzinki po parku narodowym. Konie miały co robić, gdyż musiały uciągnąć wagonetę z dwunastoma osobami na pokładzie. No ale od początku...

 Wylądowaliśmy, wyładowaliśmy konie. Trochę byłam zestresowana, ale John nie wymagał ode mnie zakładania uprzęży. Tym razem zakładał szory, więc teoretycznie potrafiłabym to wszystko pozakładać i pozapinać, ale...no właśnie, za krótkie ręce, za niski wzrost. Zdołałam tylko założyć ogłowie Bruce'owi, gdyż ulitował się i opuścił głowę, a i tak stałam na palcach. W końcu podstawiliśmy konie pod wagonetę i "załadowaliśmy" gości. Cała impreza została zorganizowana z okazji 50-lecia ślubu starszej pary, a przejażdżkę ufundowały im dzieci.

 Wszystkie miejsca były zajęte, a ja jechałam z tyłu, stojąc na stopniach. Nie było łatwo, gdyż pojazd był kiepsko resorowany, a z tyłu najbardziej trzęsło. Poza tym musiałam często zeskakiwać, żeby otwierać i zamykać bramki w lesie. Nie ukrywam, że nie było mi łatwo, bo chciałam te kłódki i bramki pootwierać szybko i szybko pozamykać, żeby zdążyć wskoczyć z tyłu na stopień. Każdy mój sprint za wagonetą był głośno i perfidnie komentowany przez gówniarza siedzącego z tyłu.

Ano właśnie - klienci. Większość bardzo miła, trzy rodziny i starsi państwo - seniorzy rodu, również uroczy ludzie. Dwie rodziny przyjechały z Arizony, w tym również rzeczony gówniarz. Mały gnojek, może dwunastoletni, najpierw zajął się próbami straszenia koni, a gdy mu nie wyszło, zaczął prowadzić głośne dywagacje na temat braku dziewictwa swojej siedzącej obok kuzynki. Wydawało mi się, że za takie teksty dzieciak powinien dostać po łbie, albo zostać conajmniej zbesztany. Tutaj reakcji nie było żadnej, więc zapewne jego matka stosuję metodę bezstresowego wychowania. No dobra, jedyną osobą, która próbowała gówniarza pacyfikować był jego wuj - notabene podobno jakiś znany tutaj na wyspach aktor (za cholerę nie wiem kto to był). Zresztą facet był bardzo przyjazny w stosunku do mnie, ciągle pytał czy mi nie zimno, a pod koniec stwierdził, że Polki to jednak twarde baby.

 Powiem szczerze, iż nogi mi weszły w cztery litery, ponieważ w New Forest zatrzymaliśmy się przy pubie, w którym rodzinka zaplanowała sobie mini imprezkę. Stałam pod pubem i pilnowałam zaprzęgu przez bite półtorej godziny, ale nie narzekałam. Co chwila ktoś podchodził, pytał się o konie, robił zdjęcia. Zwłaszcza sympatyczne były starsze panie. Zresztą angielskie starsze panie mnie rozczulają, nie są złe na cały świat jak nasze mohery. Jedna przez pół godziny opowiadała mi, że miała szetlanda, którego zaprzęgała do malutkiej bryczki i jeździła po lesie.
 Nie obyło się bez chwili niepokoju, gdy pod pub podeszło stadko dzikich koni, których w New Forest pełno. Noble nie lubi innych koni, więc zaczął się sadzić w zaprzęgu, ciężko było go utrzymać. Na szczęście przyszedł John i przejął ode mnie zaprzęg.

 W drodze powrotnej zaczęło trochę padać, więc modliłam się, żeby tylko nie ześlizgnąć się ze stopni. Jednak całą wyprawę zaliczam do udanych, nawet nie zostałam opieprzona za pewne błędy popełnione przez gapiostwo.

Ten serwis to i tak NIC, gdyż... we czwartek jest WESTOWY POGRZEB, utrzymany w klimacie. Relacja wkrótce...

wtorek, 11 grudnia 2012

Z Flashem na oklep, czyli "zapomniałam" siodła...

 Ostatnio szefostwo ma bardzo dobry humor, aż nas to przeraża. W każdym razie Leanne pozwoliła mi lonżować Flasha w godzinach pracy, czyli między 16-tą, a 17-tą. W gruncie rzeczy przez tą godzinę i tak bym łaziła bez celu szukając sobie roboty. Na razie nie chcę tego nadużywać, tzn. chcę, ale jak szefowej nie będzie.

 Z tego lonżowania wyszły śmieszne rzeczy, gdyż po tej pracy z ziemi (Flash był bardzo grzeczny i chętny do współpracy) stwierdziłam spontanicznie, że wskoczę sobie na jego grzbiet. Kuc okazał się godny zaufania i pełen respektu do mojej ręki, a jeździłam tylko na halterze. Stwierdziłam, że skoro prawie codziennie mam godzinę między końcem sprzątania, a dawaniem jeść to opłaca się wskoczyć bez siodła na jakieś 30 minut (siodłanie troszkę czasu zajmuje).

 Następnego dnia nie lonżowałam, ale po prostu założyłam normalne ogłowie z czanką i chciałam wejść na ujeżdżalnie. Gwiazda krzyknęła za mną, że co ja wyrabiam przecież ZAPOMNIAŁAM OSIODŁAĆ! Tłumaczę, że nie zapomniałam tylko jestem leniwa i "czaso-oszczędna", i dzisiaj będę jeździć bez. Gwiazda zrobiła wielkie oczy i ochoczo stwierdziła, że chce popatrzeć, ponieważ nigdy nie widziała jazdy bez siodła. Lekko mnie tym oświadczeniem skonfundowała i tym razem ja zrobiłam wielkie oczy, no ale tłumaczę, że w Polsce jest to popularne ćwiczenie na balans i wielu jeźdźców lubi pojeździć bez siodła, poza tym w zimie cieplej, itd, itp.

Wsiadłam, chcę ruszyć...a Flash zaczął świrować. Najpierw mi podskoczył, próbował zrobić świecę, potem zaczął kręcić się szybko w kółko i majtać głową, wyrywać mi wodze z rąk. Wszystko przy wrzaskach Gwiazdy - "Ojesusmariaaaa, ale masz dobry balans, czy mogę to nagraaaać??!?!?"

  Nie, nie możesz tego nagrać, bo ja nie robię żadnego show...Zbiegło się jeszcze kilka osób i miałam sporą widownię podczas zwykłej jazdy. To nie był dobry trening, gdyż całe to zamieszanie strasznie mnie zawstydziło, zażenowało i w ogóle roztroiło. Normalnie kłusowałam i anglezowałam, a czułam się jakbym robiła jakieś figury kaskaderskie.

Gdy zsiadłam to posypały się pytania - "A to trudno tak bez siodła? A długo się tego uczyłaś?". Tłumaczyłam, że gdyby Flash użył więcej siły i przekonania to pewnie zaliczyłabym glebę, że to wcale nie była woltyżerka. Zresztą dobrze, że poprzedniego dnia nikt nie widział, że jeździłam na samym halterze.

Poza tym w dalszym ciągu mam blokadę psychiczną przy wskakiwaniu na konia. Nie wiem czemu, ale mam moment zawahania i nigdy za pierwszym razem nie mogę się podciągnąć na grzbiet. Z kucem to i tak pół biedy, bo jest mały...

Tak czy inaczej teraz to chyba zacznę jeździć po zmroku...

piątek, 7 grudnia 2012

Wariackie dni...

Na początku tygodnia szef rzucił gorącą wiadomość, że czeka nas "big job on friday" - pogrzeb cygański na 600 osób, a ponieważ karawan konny miały ciągnąć cztery białe konie, to wszystkie nasze lipicany poszły w obroty. Czarek nawet specjalnie dni wolnych nie miał, gdyż musiał uczestniczyć w treningach. We wtorek konie poszły parami, czyli Toper + Razo i Merlin + Artur, ale w środę i czwartek zostały zaprzężone we czwórkę. Poszło świetnie i całe szczęście, bo John był już wystarczająco zestresowany całą tą "imprezą". Były pewne obawy, gdyż dwa tygodnie temu Merlin wrócił z wyjazdu zapoprężony, Razo ma kłopoty z "obsługą" typu mycie, strzyżenie, itp., Toper to histeryk, a Artur walczy z zarazą siedzącą mu w kopytach, a dopiero co zaleczoną. Poza tym wszystkie cztery nie chodziły w homontach tylko w szorach, a teraz musiały się "przestawić".

 Pogrzeby z udziałem karawanu konnego są w Anglii bardzo popularne, czasami przed zaprzęgiem jedzie jeszcze jeździec wierzchem, ale i tak nic nie przebije cygańskich ślubów czy pogrzebów, ponieważ wszystko musi być zrobione z pompą. Tym razem kondukt składał się z białego karawanu zaprzężonego w cztery siwki oraz dziesięciu limuzyn. Odetchnęliśmy z ulgą jak cała robota zakończyła się szczęśliwie.

Przygotowania dały nam się we znaki. Wczoraj Tomek i Czarek namęczyli się z kąpaniem i strzyżeniem pysków i uszu, zwłaszcza Razo dał im popalić, zresztą dał wszystkim popalić. We wtorek przy strzyżeniu głowy kopnął Leanne w brzuch. Teraz Leanne nie zwraca się do niego po imieniu tylko "ten idiota".

Wczoraj przypadła mi w udziale wątpliwa przyjemność czyszczenia i pastowania całej uprzęży, po czym przyszedł John i wylał mi na to wszystko płyn do czyszczenia srebra. Chciał wypolerować naczółki... Stwierdziłam, że jeszcze go nie zabiję, jeszcze nie teraz...Świetny z niego biznesmen, ale niech stajnię zostawi nam.
Czasami trzeba zabrać robotę do domu


W każdym razie wczoraj pracowaliśmy ponad dwanaście godzin, a dzisiaj rozpoczęliśmy pracę godzinę wcześniej niż zwykle, bo już o 6 rano byliśmy w stajni. Siwki nałapały kilka plam przez noc, poza tym trzeba było zapleść im grzywy w koreczki. Najgorzej było z Arturem, gdyż prawie nie ma grzywy.

Razo tym razem wyjątkowo grzeczny

Od lewej: Artur, Toper, Razo
Dawno nie było takiego "pospolitego ruszenia" w stajni. Jedni doczyszczali uprząż, inni wciągali karawan do ciężarówki, a wszystko po to, żeby zdążyć wyjechać o 10-tej. Czyli prawie 4 godziny przygotowań.

 Zostaliśmy z Tomkiem "na posterunku" i w końcu mogłam w spokoju zabrać się za Fryzy. Moll poszedł do kąpieli. Należało mu się w końcu, a w kolejce czeka Max. Dodatkowo musiałam przetestować nową "fryzurę" u Nobla, młotek trze grzywą o żłób i pręty w boksie, a szefostwo palpitacji dostanie jak coś się stanie z jego grzywą. W końcu Noble to nasz gwiazdor.

Wykombinowana fryzura Nobla


 Jak to dobrze, że jutro będzie normalny, rutynowy dzień. Uff....

sobota, 1 grudnia 2012

Podsumowanie ostatnich dni...

Dzisiaj w małej stajni była drobna imprezka z piwkiem, pączkami i takimi tam. Wszystko na pełnym spontanie. Miło jest wypić czasem wypić dobre piwko na mrozie. Pogoda nas nie będzie teraz oszczędzać, gdyż do Anglii zawita zima stulecia. Czeka nas śnieg i mrozy po -20 stopni...i chyba tylko mnie to cieszy, zwłaszcza jeśli pogoda ma być taka jak w ostatnie dni, czyli mroźno, ale baaaardzo słonecznie. Wprawdzie poranne rozmrażanie kranów nie należy do przyjemności. Na razie rano jest tylko -5.

Ale wracając do ostatnich dni...We czwartek odbył się wyjazd na pogrzeb. Konie wyjechały prosto ze stajni co nie jest częste, tzn. zwykle ładujemy całe tałatajstwo do ciężarówy, a tym razem pogrzeb był niedaleko, więc panowie wyjechali karawanem konnym prosto ze stajni...na szczęście bez trupa w środku. Raz zdarzyło się w poprzedniej stajni, że truposz spędził noc w garażu, w karawanie konnym. Dobrze, że miałam wtedy wolne, bo nie weszłabym tam. Jakoś nie lubię umarlaków.

Czarek dopieszcza hears. fot. Tomek

Zanim woźnica usiądzie i pozbiera wodze, potrzebna jest asekuracja. fot. Tomek

Wyjazd.
 Co do innych spraw...Tinker, który ostatnio wyrwał mi się z ręki i miał być powierzony Czarkowi, został oddany "w trening" do pewnej C. Obaliła ona naszą teorię dotyczącą braku respektu do ręki, stwierdziła, że koń jest "tylko" leniwy i zaleciła mocniejsze wędzidło i ostrogi, gdyż koń boi się bata. Ok, niech będzie. W sumie C. jeździ bardzo dobrze na "zrobionych" koniach, dobrze uczy ludzi,  ale gorzej sobie radzi z jako takim treningiem...tylko o tym nie wie. Obawiamy się, że na mocniejszym wędzidle będzie gorzej, ale to już nie nasz problem.

W małej stajni narasta też problem z innym koniem. Molly, "cygański koń" wzięty ze szkółki odsadza się przy siodłaniu czym straszy swoją właścicielkę oraz drugą dziewczynę, która ją dzierżawi. Dwa dni temu B., która ją dzierżawi poprosiła mnie o pomoc przy siodłaniu. Przy mnie i przy Czarku Molly nie robi numerów, bo ukróciliśmy to. Przy B. kombinuje, niestety jest to wina dziewczyny, która zamiast zareagować odskakuje ze strachu. Niestety B. uważa, że "koń jej nie lubi, a nas lubi bardziej". Tłumaczyłam jej, że to tak nie działa, że klacz próbuje przejąć władzę w "stadzie", a poza tym jest cwana. Problem w tym, że B. jeździ konno dopiero od miesiąca, niestety moje tłumaczenia nie dotarły i dziewczyna prawie się popłakała, bo "Molly jej nie lubi". Z czasem nauczy się i zrozumie pewne mechanizmy, ale na razie problem narasta...klacz nie chce już dawać tylnych nóg do czyszczenia.

Dzisiaj za to ja miałam kłopot... strzygłam pęciny naszym fryzom - Noblowi i Bruce'owi. Ten drugi stwierdził, że nie będzie stał spokojnie i przez to kręcenie się zacięłam go maszynką. Potem nieźle mi się ręce trzęsły i Czarek musiał dokończyć robotę. Za to Noble stał grzecznie, nie miałam z nim żadnych problemów.