środa, 27 lutego 2013

Kociokwik w ostatnich dniach

Na początek ogłoszenie parafialne:

Z racji tego, że blog jest uparcie odwiedzany przez szpiega, który z uporem maniaka "wsadza" każdy post w google translator, po naradzie z członkami drużyny stajennej stwierdziliśmy, że od teraz zmieniony zostanie "dialekt". Nie zdziwcie się gdy zobaczycie tutaj trochę gwary, synonimów, slangu, itp. Google translator jaki jest każdy wie - część rzeczy tłumaczy dobrze, część po swojemu, większość wywala z kontekstu, a niektórych wyrazów w ogóle nie tłumaczy. Wychodzą głupoty, które następnie są przekazywane w postaci durnych plotek dalej, a raz była grubsza sytuacja z oskarżeniami, że rzekomo obrażamy wszystkich w około i śmiejemy się z przygotowywania koni do wyjazdów. Blog jest dla Polaków, dla naszych znajomych i nie tylko. Jakbyśmy chcieli pisać dla innych to pisałabym po angielsku. Także obecnie, wyłącznie dla jaj, utrudnimy trochę tłumaczenie.

A teraz przejdźmy do głównego tematu:

Ostatnio mieliśmy sporo wyjazdów, większość nakladała się na siebie, czyli ze 2-3 wyjazdy jednego dnia, dwa dni pod rząd. Pewnego dnia przed wyjazdami C. chciał ruszyć na trening z naszymi "białasami". No to zaprzęgli panowie Merlina i Razo w maratonkę, spytałam C. czy mam rozsiąść się obok niego, czy stanąć sobie z tyłu. Stwierdził, że jak tam sobie wolę, no to zasiadłam na miejscu obok i to był jeden z moich największych błędów. C. zacmokał w celu ruszenia, "białasy" ruszyły...do tyłu, skręcając dyszel, a Razo zaczął sukcesywnie zadawać kopy w bok maratonki, nasz pojazd przechylił się na moją stronę i jechał z kołami ustawionymi w poprzek. Próbowałam dać susa na ziemię i złapać konie, jednak nie miałam jak, a żeby nie wyglebić na betonie dodatkowo złapałam się naszego szanownego woźnicy, czym chyba ograniczyłam mu trochę ruchy.

Po chwili trwającej wieczność "białasy" uspokoiły się, panowie wyprzęgli, ustawili maratonkę, zaprzęgli od nowa. C. usiadł na koźle, a Tomek i ja stanęliśmy koło koni, żeby w razie czego je złapać, lub zachęcić do ruchu na przód. Zaprzęg ruszył i znowu powtórka z rozrywki tyle tylko, że zdołaliśmy je jakoś złapać i przytrzymać. Przy trzecim podejściu C. poprosił, żebym pchnęła powozik z tyłu i w końcu koniska ruszyły bez fochów do przodu, a ja wskoczyłam na tyły. Podczas stosunkowo krótkiej jazdy zmarzłam jak jasny pierun i przewiało mnie na wylot, aż do gaci, poza tym byłam lekko zestrachana, że sytuacja się powtórzy.

(Podobno sytuacja powtórzyła się wczoraj na wyjeździe, ale okazało się też, że jeden z rumaków ma bóle w krzyżu)

Z powodu nawału prac zawezwano dodatkową drużynę, która przybyła do nas "uzbrojona" w cztery szlachetne fryzyjskie ogiery. Bardzo dekoracyjne koniska, zostały u nas przez noc.




poniedziałek, 18 lutego 2013

Wypadek z Flashem

Dwa dni temu w małej stajni doszło do nieprzyjemnego zdarzenia. Córka Penny (właścicielki Truffle i Flasha'a) spadła z konia tak niefortunnie, że na miejsce przybyły dwie karetki, ale od początku...

Ostatnimi czasy Młoda uprawiała sport jeździecki w towarzystwie Osoby. Dwa dni temu dziewczęta postanowiły pojeździć na "moim" westowym kucu. Młoda wprawnym jeźdźcem nie jest, chyba ze czwarty raz dopiero siedziała w siodle, a Osoba wymyśliła ustawienie niskiego krzyżaczka - niech kuc poskacze, poza tym Osoba podbuduje sobie ego "ucząc" kogoś gorzej jeżdżącego od niej samej.

Flash trudnym kucem jest, potrzebuje zdecydowanej ręki, ale jest bezpieczny, tzn. tak jak zapałki - normalny człowiek nikomu nimi krzywdy nie zrobi, ale debil może spalić chałupę. Tak samo Flash. W każdym razie dziewczęta zaczęły galopować, on przed przeszkodą odmawiał współpracy, notabene odmawiał współpracy również przy zagalopowaniu. Osoba wsiadła na niego, żeby go "poprawić" (ostatnie jej "poprawianie" innego konia skończyło się tak, że wywalił jeźdźca na płot), potem wsiadła Młoda, nie radziła sobie, więc dostała do ręki palcat, którego próbowała użyć przy zagalopowaniu w pewnym problematycznym narożniku ujeżdżalni.

Efekt był taki, że kuc wypruł do przodu, strzelił z zada i zrobił "stop", a Młoda utraciwszy balans zaliczyła glebę tak niefortunnie, że podejrzewano złamanie kręgów szyjnych, obojczyka, ręki i żebra. Żebro prawdopodobnie miała sobie złamać o swój własny łokieć podczas upadku. Z tego co wiemy skończyło się na pękniętym obojczyku i złamanym nadgarstku.

I teraz tak...To jest wersja Czarka, który był przy tym wypadku. Wersja Osoby, oraz jej ojca jest zgoła inna. Podobno nie było żadnego palcata, a kucowi odwaliło ot tak, bez powodu. Facet zapomniał, że po wszystkim sam zabierał z ujeżdżalni ten nieszczęsny palcat i toczek "ofiary" i są na to świadkowie. Dodatkowo Młoda utrzymuje, że wcale, ale to WCALE nie próbowały skakać, a sama Osoba jest znana z tego, że powtarza plotki o wszystkich do wszystkich i kłamie jak najęta. Poza tym sprawiała ostatnio wrażenie jakby ta cała afera bardzo ją bawiła.

Koniec końców Penny jest wściekła na Osobę i jej ojca, a wszyscy oprócz mnie mają absolutny zakaz jazdy na Flashu, chociaż ja dalej utrzymuję, że ten koń nie jest niebezpieczny. Wczoraj przelonżowałam go w tym strasznym narożniku i właściwie jedyny problem po tym wypadku to jego uciekanie od bata i w ogóle uciekanie. Trochę mi się cofnął w rozwoju, nigdy mi od bata nie uciekał.

Dzisiaj za to wsiadłam na niego, żeby sprawdzić czy są jakieś problemy pod siodłem. Właściwie nie ma, jest bardziej energiczny, ale pod kontrolą, jest lekki kłopot z zatrzymywaniem się, ale do odrobienia. W żadnym miejscu na ujeżdżalni nie świrował, zresztą Czarek podsumował to wszystko dzisiaj krótko:
"No popatrz, problematyczny narożnik, a koń w kłusie głowę opuścił"


niedziela, 17 lutego 2013

Z wizytą w Winchesterze

Ostatnio na pięć dni przyjechała do mnie mama i w międzyczasie wydarzyło się sporo ciekawych rzeczy - m.in. przybycie siedmiu nowych koni, ale o tym później.

We środę Penny postanowiła, że zawiezie nas do Winchesteru, gdyż na przełomie XII i XIII wieku miasto to było stolicą Anglii, poza tym koniecznie musiałyśmy zwiedzić tamtejszą XI - wieczną katedrę benedyktyńską. Akurat trafiłyśmy na dobry dzień, ponieważ wstęp do katedry był bezpłatny i na dokładkę mogłyśmy zwiedzić cały przybytek pod opieką przewodnika. Tak jak nie lubię łazić po chrześcijańskich kościołach, tak tym razem cała wycieczka mnie urzekła.
Katedra z zewnątrz

Odrestaurowana część z czasów romańskich

Rosyjskie, prawosławne ikony zamontowane dwanaście lat temu. Otwór pod spodem to wejście do miejsca gdzie przechowywane były (są?) relikwie świętych. Potrzebujący musieli się tam wczołgiwać, żeby być bliżej "promieniowania" cudownych kości.

Nawa główna


W katedrze pochowani są dwaj królowie Danii i Anglii - Kanut Wielki z żoną, królową Emmą oraz król Hardekanut. Jednak dla mnie najważniejsze było odwiedzenie grobu Jane Austen. Była to jedna z ostatnich osób pochowanych w katedrze gdyż wszelkie krypty są...przepełnione. Słynna "babska" pisarka zmarła 18 lipca 1817 roku w wieku 42 lat, prawdopodobnie na białaczkę, albo chorobę Addisona. W pogrzebie oprócz wielebnego Thomas'a Watkins'a mogli uczestniczyć tylko jej bracia i siostrzeniec. Siostra Cassandra musiała zostać na zewnątrz. Kobiet wtedy nie dopuszczano do tego typu uroczystości. Na grobie nie ma wzmianki o tym, że była pisarką gdyż w tamtych czasach kobiety, jeśli chciały publikować, musiały pisać pod męskim nazwiskiem. Jane Austen nie miała zamiaru ukrywać swojej płci, więc niestety sławę zyskała dopiero po śmierci. W 1870 na ścianie koło grobu zawisła tablica z memuarem napisanym przez siostrzeńca autorki, zaczynającym się słowami "Jane Austen, known to many by her writings..."

Grób Jane Austen

tablica pamiątkowa

Kolejnym niesamowitym miejscem w katedrze jest...krypta. Przez dziewięć miesięcy w roku jest zalana i wszelkie kości trzymane są na odpowiednich półkach. Przy wejściu znajduje się rzeźba "Sound II" Antoniego Gormleya, przedstawiająca mężczyznę stojącego (zazwyczaj) po kolana w wodzie, spoglądającego w miskę, również pełną wody. Podobno artysta bardzo nie lubi gdy krypta wysycha gdyż wtedy jego rzeźba nie wygląda tak dobrze.

Sound II Antony Gormley. Niestety nie zlapało ostrości.
Ogólnie cała katedra jest strasznie pokręconym miejscem, z kaplicami ozdobionymi ornamentami zapożyczonymi z różnych religii. Na płaskorzeźbach znajdujących się nad miejscami gdzie zwykle siedzi chór można było wypatrzeć gwiazdę Dawida, małpy, smoki, pół człowieka pół gąsienicę  oraz...jednorożca. Nie mam pojęcia "co autor miał na myśli...

Cały Winchester jest raczej typowym angielskim miasteczkiem z ciasną zabudową, ale ma wiele uroku.






piątek, 8 lutego 2013

Przygoda z małym, słodkim konikiem...

Taak, większość koniarzy zdaje sobie sprawę z faktu, że praca z dużymi zwierzakami bywa ryzykowna. Pracujemy tutaj z fryzami, więc mamy pewien szacunek i respekt do ich ciężaru i siły, ale... no właśnie, mówi się, że najciemniej jest zawsze pod latarnią.

Wczoraj wypuszczaliśmy na łąki dwa ogiery mountain welsh pony. Tak, takie słodkie kucyki z dużymi oczami i małymi uszkami. Takie kochane i "łagodne", że ciągnęliśmy losy kto przeprowadzi Vinniego te sto metrów od ciężarówki na pastwisko. O dziwo obyło się bez specjalnych szaleństw, ale za to dzisiaj...

Dzisiaj stwierdziłam, że z racji pięknej pogody wypuszczę na pastwisko klacz, odsadka welsh mountain pony. Małe toto, wielkookie, sięgające mi gdzieś tak do biodra, no może do pasa. Fikała praktycznie przez całą drogę na padok, ale nauczona doświadczeniem nie spieszyłam się i trzymałam wariatkę krótko przy kantarze. Nie jest jeszcze na tyle silna, żebym nie mogła jej utrzymać jedną ręką.
 Żeby dostać się na "jej" padoczek muszę przejść kawałek przez większy padok i przez błoto. Otworzyłam więc bramkę, zrobiłam kilka kroków i...nie wiem jak to się stało, ale kobyłka poleciała, a ja poleciałam za nią, ale w błoto wyjąc z bólu.

To był ułamek sekundy, prawdopodobnie wdepnęłam w to błoto, zachwiałam się, poluzowałam uwiąz, a wtedy mała wypruła do przodu i strzeliła z zadu trafiając małymi kopytkami centralnie w oba moje kolana. Leżałam w tym błocie nie mogąc się podnieść, wyłam i wołałam Czarka. Akurat pracował na ujeżdżalni z Pancho, więc obydwaj przybiegli. Nie mogłam wstać, więc Czarek musiał mnie podnieść, a potem poszedł złapać kuca. Usiadłam na płotku z Pancho pod bokiem (notabene podobno ten koń nie lubi kobiet, albo to bzdura, albo nie jestem kobietą), a Czarek zdołał w końcu wywalić klacz na jej padok. Byliśmy mocno zaniepokojeni co to będzie z moimi kolanami. Pół biedy, że mogłam wstać i podreptać do samochodu.

 W domu okazało się, że prawe kolano mam opuchnięte i sine z prawej strony, a lewe również opuchnięte, ale też lekko draśnięte, prawdopodobnie oberwało gorzej, bo bardziej boli. Dzisiejszy dzień mam wyjęty z życiorysu, ale w gruncie rzeczy moje "obrażenia" nie są takie wielkie. Boli jak cholera, ale mogę się względnie poruszać, a jutro i tak muszę iść normalnie do roboty.

Ryzyko zawodowe...

poniedziałek, 4 lutego 2013

Inauguracyjna jazda na Truffle!

Na pewno najważniejszym wydarzeniem tego tygodnia była pierwsza jazda Penny na Truffle.  Klacz wymaga jeszcze wiele pracy, a wczoraj Czarek rozpoczął z nią pracę na kawaletkach, no i kobyła musi zacząć przyzwyczajać się do wędzidła. Pod koniec treningu zaprosił Penny, żeby po raz pierwszy dosiadła Truffle. Na początku klacz zaczęła ją sprawdzać i za nic nie chciała ruszyć do przodu, w końcu właścicielce udało się zrobić kilka rundek w stępie, w obie strony. Powoli trzeba będzie przyzwyczajać obie panie do pracy ze sobą, ale będzie to bardzo przyjemna praca, gdyż Penny jako jedna z nielicznych tutaj, chce się uczyć i jest pełna zapału.

Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie skorzystała z okazji i sama nie wsiadła na "naszą" klacz. Pod względem charakteru Truffle bardzo przypomina Czarkowiego ogiera - Hint's Shabo, czyli niezdecydowanego jeźdźca dopuści tylko do pewnej granicy i będzie "zamulać" i zlewać temat, ale umiejętnie i zdecydowanie poprowadzona jest lekka i energiczna w chodach. Bardzo lubię konie z takim charakterem, ułatwia mi to pracę możliwe, że ze względu na wspomnienia i przyzwyczajenia. Dzięki temu nie miałam problemów z ruszeniem Truffle do kłusa i utrzymaniem chodu. 

Penny i Truffle


Z innych ciekawostek... Ostatnio pojawili się właściciele dwóch "Argentyńczyków", które szkolimy...a właściwie Czarek szkoli - przynajmniej taka jest oficjalna (lekko szowinistyczna) wersja, he he. Dowiedzieliśmy się, że 6-letni srokacz nazywa się Pancho i podobno nie lubi kobiet, bo ma złe przeżycia. Zaczęłam z nim pracę jako pierwsza i nie zauważyłam, żeby miał jakieś "odchyły" związane z tym, że jestem płci żeńskiej.  
 Czarek dał mały pokaz pracy z Pancho, łącznie z tym, że normalnie na niego wsiadł i jeździł już bez asekuracji. Koń ma tylko jedną fobię - jak traci równowagę, albo potknie się to od razu bryka. Wymaga pracy nad balansem. 

Twinky, 3-letni "Argentyńczyk" tak naprawdę nazywa się Pier...w ogóle mu to imię nie pasuje i nie mam zamiaru go tak nazywać.
Młody ma być dla partnerki jego właściciela jako koń do skoków. Kilka dni temu założyliśmy mu siodło i Czarek przewiesił się przez jego grzbiet. Konik trochę spanikował, ale później dał się normalnie pooprowadzać. Ostatnio zaczęłam też pracę z nim na drągach, później wprowadzimy kawaletki. Mam dosyć ograniczone pole manewru gdyż nie wolno mi samodzielnie wsiadać na młode konie, czy przewieszać się. Taki "nakaz" odgórny. 

Twinky

Pancho